Zawirowania powietrza i ekrany dźwiękochłonne spowodowały problemy przy starcie śmigłowca Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Maszyna została wezwana do porannego wypadku czterech aut na trasie S2. Portal tvnwarszawa.pl rozmawiał z pilotem, który uczestniczył w akcji.
Do wypadku doszło rano na Południowej Obwodnicy Warszawy. Uczestniczyły w nim cztery pojazdy. Obrażenia jednego z uczestników zderzenia okazały się na tyle poważne, że na miejsce wezwane zostało Lotnicze Pogotowie Ratunkowe.
Jak relacjonował na antenie TVN24 Lech Marcinczak z tvnwarszawa.pl. na czas lądowania śmigłowca LPR zablokowane zostały wszystkie pasy S2 w obu kierunkach.
W trakcie relacji reportera śmigłowiec wystartował. Przez około 40 sekund maszyna miała trudności ze sprawnym wzniesieniem się i odlotem z miejsca zdarzenia.
Na początku wzbiła się kilka metrów w górę, po czym zawisła w powietrzu. Trwało to około 30 sekund i wyglądało tak, jakby w tym czasie zmagała się z siłą wiatru. Po chwili helikopter przesunął się kilka metrów dalej i wyżej i dopiero wtedy sprawnie poszybował w górę.
Wszystko przez wiatr
Pilot śmigłowca, który został zadysponowany do poniedziałkowego wypadku, tłumaczył w rozmowie z tvnwarszawa.pl, że to wiatr powodował trudności z wystartowaniem.
- Ze względu na to, jak wiał wiatr okazało się, że po starcie śmigłowca, jego parametry techniczne były na tyle wysokie, że nie mógłbym wykonać startu z tego miejsca. W związku z tym podjąłem decyzję o tym, że muszę się delikatnie odsunąć od ekranu dźwiękochłonnego, który powodował zawirowania i po tym udało się normalnie wystartować - wyjaśnił Dariusz Tatarowski, pilot LPR.
Szybsi niż zespół naziemny
Zapytaliśmy Tatarowskiego również o to, dlaczego to właśnie helikopter LPR został wezwany na miejsce zdarzenia - czy podjęto taką decyzję w związku ze stanem poszkodowanego czy warunkami na drogach.
- W chwili wezwania nie jesteśmy informowani, co jest powodem wezwania. Generalnie jesteśmy wzywani wtedy, kiedy czas naszego dotarcia jest szybszy niż zespołów naziemnych - odpowiedział pilot.
Dodał również, że jego baza standardowo obsługuje wezwania w promieniu 60 kilometrów, ale nie jest to czynnikiem decydującym. - Jeśli nasza czas dotarcia do zdarzenia, które jest położone na 100 czy 120 kilometrów, jest szybszy niż zespołu naziemnego, to jesteśmy także dysponowani do takich wypadków - podkreślił Tatarowski.
Pilot nadmienił też, że lądowania na trasach ruchu zdarzają się często. - Warunkiem koniecznym w takim wypadku jest odpowiednie zabezpieczenie miejsca przez strażaków. Potrzebne jest wstrzymanie ruchu, tak żeby nikomu postronnemu nie stała się krzywda - zaznaczył.
Śmigłowiec a ruch samolotów
Do porannego wypadku doszło w pobliżu Lotniska Chopina na Okęciu. Byliśmy ciekawi, jak w takiej sytuacji wygląda kwestia ruchu samolotowego.
Tatarowski wyjaśnił, że w takich sytuacjach lot śmigłowca ratowniczego jest skoordynowany z kontrolerem ruchu na Okęciu. - Wszystko było pod kontrolą. Ruch na lotnisku nie był wstrzymany, samoloty podchodziły na innym kierunku. Kontroler miał pełną świadomość, że przebywam w rejonie. Gdyby była taka potrzeba, mógłby te samoloty przekierować i umożliwić mi lądowanie - tłumaczył. mp/b