Za jaką cenę Putin sprzeda Donbas? Pojawiła się nieoficjalna oferta


Wielkiej Noworosji – od Charkowa po Odessę – nie będzie. Z tym pogodzili się już i rosyjscy nacjonaliści wojujący w Donbasie, i sam Kreml. Teraz Władimir Putin myśli, jak wyciągnąć z donbaskiej rebelii korzyści. Mówiąc prościej, jak zysk taktyczny (okupacja 1/3 Donbasu) wymienić na korzyść strategiczną (wpływ na całą Ukrainę).

Głównym celem Rosji zawsze było to drugie. Awantura w Donbasie była pomyślana jako środek do osiągnięcia celu głównego. Nie wiadomo nawet, czy projekt Noworosji kiedykolwiek był poważnie traktowany przez Kreml, czy też był to tylko element gry – mający choćby na celu zmobilizować nacjonalistyczne kręgi w Rosji i napędzić rebeliantom ochotników.

Widoczne od początku roku nasilenie walk też nie musi oznaczać wznowienia wojny na dużą skalę. Choćby z powodów pogodowych ofensywa – jeśli będzie kontynuowana – dotyczyć będzie raczej lokalnych ważnych punktów, jak lotnisko donieckie, rejon Sczastja czy węzeł debalcewski. Ich zdobycie wzmocniłoby pozycję negocjacyjną Moskwy i uspokoiło sytuację wewnętrzną w "republikach ludowych".

Należy przy tym pamiętać, że dotychczas każde większe wydarzenie dyplomatyczne wokół Ukrainy poprzedzało nasilenie walk i napięcie militarne. Niewykluczone, że będzie tak i teraz. Piątkowe posiedzenie Rady Bezpieczeństwa na Kremlu było poświęcone zarówno sytuacji militarnej, jak i przygotowaniom do wznowienia dialogu dyplomatycznego. Pytanie brzmi, co na stół mogą dziś położyć strony konfliktu, zwłaszcza Rosja, bo to od niej najbardziej zależy dalszy los rozmów.

"Plan Primakowa"

Kilka dni temu na posiedzeniu wpływowego Klubu Merkury jego szef Jewgienij Primakow przedstawił własny pomysł na uregulowanie konfliktu z Ukrainą. Warto mu się przyjrzeć, bo jest bliski temu, o czym mówi się coraz częściej w kuluarach Kremla. A sam Primakow, weteran wywiadu i były premier, jest wciąż bardzo wpływową postacią.

Z wystąpienia Primakowa wynika, że Donbas powinien być częścią Ukrainy, a w zamian Zachód miałby cofnąć sankcje. Co ważne, zdaniem byłego premiera Rosji, "rezygnacja ze zjednoczenia Krymu i Sewastopola z Rosją" nie powinna być monetą przetargową w rozmowach z Zachodem. Primakow kategorycznie sprzeciwia się wprowadzaniu regularnej armii rosyjskiej do Donbasu – pod jakimkolwiek pretekstem, bo to – jak mówi – służyłoby tylko zwolennikom ostrej polityki wobec Rosji, głównie USA.

Sprowadzając przemówienie Primakowa do dwóch zdań, chodzi o ni mniej ni więcej, jak handel wymienny: Moskwa oddając Donbas rezygnuje z projektu "Noworosja", ale w zamian legitymizuje projekt "rosyjski Krym" - Zachód wycofuje się z sankcji i akceptuje aneksję półwyspu. Primakow jest uważany za polityka bliskiego Kremlowi. Jego wystąpienie można traktować jak balon próbny wypuszczony przez rosyjskie władze.

Chodzi bardziej o sprawdzenie reakcji Zachodu, niż Ukrainy. Ta bowiem nie pójdzie na plan, który de facto oznacza ostateczną utratę Krymu, a jednocześnie akceptację tlącego się konfliktu w Donbasie. Diabeł bowiem tkwi w szczegółach. Moskwa może oficjalnie zrezygnować z Noworosji i nawet doprowadzić do likwidacji "republik ludowych". Wywieźć Zacharczenkę z Płotnickim, zlikwidować co bardziej zapalczywych komendantów, największych zbrodniarzy nawet wydać Kijowowi. Ale w ich miejsce przyjdą ludzie w rodzaju Wiktora Medwedczuka, a region z dużą autonomią paraliżowałby reformatorski i zachodni kurs władz w Kijowie, byłby kulą u nogi całej Ukrainy.

Ukraińcy nie zgodzą się na scenariusz, w którym muszą za pomoc finansową z Zachodu (którą można by wykorzystać inaczej) odbudowywać region zniszczony przez rebelię, sprzyjający Rosji, rządzony lokalnie przez prorosyjski obóz. Być może sam Poroszenko byłby gotów o tym rozmawiać (wszak po Medwedczuka, kuma Putina, już sięgano przy wymianie jeńców), ale w parlamencie jego frakcja nie ma większości, a koalicjanci są zdecydowanie mniej kompromisowi i skłonni do rozmów z Kremlem.

Sondowanie Zachodu

Tak naprawdę więc nieoficjalna oferta Rosji skierowana jest bardziej do Berlina i Waszyngtonu (w takiej kolejności) niż do Kijowa. Putin wychodzi z założenia, że kryzys można rozwiązać tylko poprzez porozumienie z Zachodem. Co jednak nie do końca jest prawdziwe. Na jesieni kilka razy dochodziło wyraźnie do sytuacji, w których tacy gracze, jak Niemcy czy Francja, naciskali na Ukrainę w sprawie pewnych ustępstw w Donbasie, a Kijów nie ustępował. Bo czy Poroszenko, czy Jaceniuk, obaj zdają sobie sprawę, że pewnej linii przekroczyć nie mogą. Przelało się zbyt dużo ukraińskiej krwi w Donbasie, zbyt dużo było błędów polityków i generałów, by można było choćby próbować poruszać przed opinią publiczną temat jakichkolwiek kroków, które wyglądałyby na ustępstwa wobec rebeliantów.

Takiego problemu nie mają politycy na Zachodzie. Przeciwnie, tam jakiś kompromis z Rosją przyjęto by z zadowoleniem. W marcu mija termin pierwszej tury sankcji nałożonych na Rosję i separatystów. Trzeba będzie zdecydować, czy wygasną, czy może je przedłużać. Na razie sukcesem Moskwy jest to, że nie ma nakładanych nowych sankcji i nawet o tym się nie mówi. O ich znoszeniu – wobec obecności Rosjan na Krymie i w Donbasie – też trudno mówić. Więc wygodnym wyjściem byłoby po prostu nie przedłużenie teraz obowiązujących sankcji.

Coraz więcej takich sygnałów pojawia się po stronie zachodniej. Na początku stycznia szefowa unijnej dyplomacji ciepło wyraziła się o Rosji i zaczęła sugerować pewną zmianę w podejściu UE do Moskwy. Zaraz potem "Wall Street Journal" napisał, powołując się na roboczy dokument dyplomacji unijnej, że UE może znacząco ograniczyć sankcje i wznowić rozmowy o zniesieniu wiz i współpracy handlowej, jeśli Rosja poczyni postępy w rozwiązywaniu kryzysu ukraińskiego.

Najciekawszy w tym projekcie jest pomysł podzielenia sankcji na te bezpośrednio związane z aneksją Krymu i te, które można by znieść, gdyby był jakiś postęp w Donbasie. Taki dualizm, rozdzielenie kwestii Krymu i Donbasu wychodzi de facto naprzeciw "planowi Primakowa". Gdyby unijne państwa na to się zgodziły, zniesienie części sankcji byłoby dużo bardziej realne. Kwestią dogadania się Brukseli z Moskwą byłoby które sankcje znikają po odwrocie Rosjan z Donbasu, a które zostają – bo z Krymu Rosjan można by wyrzucić dziś już tylko zbrojną siłą.

"Zamrażanie"? Nie Donbasu

Od początku rebelii na południowym wschodzie Ukrainy pojawiały się opinie, że Rosja będzie chciała "zamrozić" konflikt i zrobić z Donbasu coś w rodzaju quasi-państewka, tak jak wcześniej zrobiła z Naddniestrzem w Mołdawii oraz Abchazją i Osetią Południową w Gruzji. Tyle że w przypadku Donbasu jest to mało prawdopodobne. Bo nie odpowiada Ukrainie (co nie dziwi), ale też Rosji.

Kijów nie będzie mógł skupić się na reformie państwa, gospodarki, na modernizacji, które obiecał UE i MFW, dopóki nie zostanie rozwiązana kwestia Donbasu. Dopóki też będzie tego rodzaju sytuacja (problem z terytorium), strategiczne cele Ukrainy, czyli członkostwo w UE i NATO, będą nieosiągalne. Przykład Mołdawii jest w tym wypadku bardzo pouczający. Gdyby nie "zamrożony" konflikt w Naddniestrzu, ten mały kraj już dawno byłby w UE i NATO. Kiszyniów nie jest w stanie przywrócić kontroli nad zbuntowanym regionem, a z drugiej nie chce z niego ostatecznie zrezygnować. W ten sposób, mimo wsparcia Rumunii, Mołdawia pozostaje mało stabilna politycznie i słaba gospodarczo, wciąż na peryferiach UE i NATO.

Taka sytuacja byłaby akurat dla Rosji nienajgorszym rozwiązaniem. Gdyby nie pewne "ale". Takie status quo faktycznie poważnie utrudni życie Ukrainie i zablokuje jej formalne wejście do struktur zachodnich. Ale też może dojść do powtórzenia scenariusza gruzińskiego. Mając obciążenie w postaci separatystycznych Abchazji i Osetii Południowej, Gruzja zdołała jednak przeprowadzić głębokie reformy, które wydobyły ją z postsowieckiej beznadziejności. I stało się tak mimo wojny w 2008 r. i pozostawania poza UE i NATO.

Moskwa szuka więc takiego rozwiązania, które pozwoli jej faktycznie paraliżować i psuć od środka państwo ukraińskie. Takim byłoby pozostanie Donbasu w granicach Ukrainy, ale z autonomią tak dużą, że Kijów panowałby nad regionem tylko nominalnie, za to donieckie władze ściśle związane z Moskwą, miałyby realny wpływ na ogólnopaństwową politykę.

To nie jedyny powód, dla którego Moskwa nie jest zainteresowana utrzymaniem status quo. Chce jak najszybszego, korzystnego dla niej oczywiście, przełomu. Sankcje uderzają bowiem w gospodarkę, a do tego dochodzi przeszło trzy miliony ludzi w Donbasie, których trzeba wspierać gospodarczo. Ukraina odcinając się od okupowanej części Donbasu (zatrzymanie finansowania, wycofanie urzędników, blokada komunikacyjna) pozbawiła Rosję narzędzi nacisku.

Są też bardziej prozaiczne przyczyny niechęci Moskwy do "zamrażania" Donbasu. Nie da się bowiem zbudować quasi-państwowych struktur bez kadr. A tych w "republikach ludowych" już nie ma. Zdecydowana większość urzędników, szczególnie średniego i wyższego szczebla, wyjechała. Ich miejsca zajęli amatorzy i rebelianci, którzy może i potrafią strzelać, ale zarządzać czymkolwiek już nie. Poza tym trudno myśleć o budowie jako tako funkcjonującego organizmu administracyjnego w sytuacji gdy przytłaczająca większość „urzędników” myśli tylko o tym, jak w najkrótszym możliwie czasie nakraść.

Strategia na wyniszczenie

Cel wszystkie strony konfliktu mają ten sam – jak najszybsza zmiana obecnego stanu rzeczy, bo nie jest on korzystny dla nikogo. Tyle, że każdy widzi to w inny sposób. Ukraina chciałaby przywrócić pełną władzę nad regionem, bez jego realnej autonomii, dostać pieniądze na jego odbudowę z UE, USA i Rosji, ale także pozostawić furtkę do odzyskania Krymu. Zachód jest za takim rozwiązaniem, ale też zgodziłby się na pewną autonomię Donbasu – a więc już po myśli Moskwy. Rosja zaś chce realnej autonomii Donbasu, by miał wpływ na politykę Kijowa, zdjęcia sankcji i uznania aneksji Krymu. Pogodzić te oczekiwania będzie bardzo trudno.

Jeśli więc nie porozumienie, ale i nie "zamrożenie" konfliktu, to co? Ogromne znaczenie ma tu czynnik czasu. Na pozór wydawać by się mogło, że to Putin jest na przysłowiowym, by użyć karcianego słownictwa, "musiku". Kryzys się pogłębia, trzeba łożyć miliardy na Krym, a tu jeszcze jakieś dodatkowe 3 mln "gęb do wykarmienia" więcej (mniej więcej tyle mieszkańców ma okupowana część Donbasu). To więcej, niż liczą łącznie Naddniestrze, Abchazja i Osetia Południowa. Rosji na to po prostu nie stać. Nie stać długoterminowo, bo w krótszej perspektywie są wciąż ogromne jeszcze rezerwy z czasów prosperity. Więc Putin może zaryzykować grę na czas, a tak naprawdę na wyniszczenie. Kreml ma prawo liczyć, że gospodarka ukraińska upadnie szybciej niż rosyjska. Wówczas, po kapitulacji Kijowa, będzie można dogadać się z Zachodem, szybko zdjąć sankcje i podać tlen gospodarce Rosji. To dlatego tak ważne jest gospodarcze wsparcie Ukrainy przez Zachód – o czym pisał niedawno np. George Soros.

Jak długo Putin może prowadzić taką grę? Na razie nie widać, by problemy gospodarcze miały wpływ na politykę zagraniczną i wojskową Rosji. A jak będzie problem, rzuci się na pożarcie premiera Miedwiediewa lub któregoś ministra. Najważniejsze, że wciąż utrzymuje się ogromne poparcie Rosjan dla samego prezydenta.

Aż 55 proc. Rosjan gotowych jest głosować w wyborach prezydenckich w 2018 roku na Putina - wynika z sondażu niezależnego Centrum Lewady. Dalszych 10 proc. Rosjan na pytanie, kogo chcieliby widzieć na stanowisku prezydenta w 2018 r. wybrało odpowiedź: "inną osobę, która kontynuowałaby kurs obecnego prezydenta". A więc aż 65 proc. Rosjan w pełni popiera obecną politykę państwa. Co więcej, 54 proc. ankietowanych oceniło, że nie ma obecnie w kraju polityka, który mógłby zastąpić Putina. W 2013 roku uważało tak 31 proc. ankietowanych. Wniosek? Putinowi opłaca się konfrontacja z Ukrainą i Zachodem, i to mimo strat ekonomicznych.

Wojna opłaci się Ukrainie?

Tak więc Putin nie musi rzucać się gwałtownie na Ukrainę. Ale już zwiększać konsekwentnie presję militarną – zdecydowanie tak. Co widać od początku stycznia.

W czwartek Rada Najwyższa poparła wydany dzień wcześniej dekret prezydenta Poroszenki o przeprowadzeniu mobilizacji do armii w bieżącym roku. Rozpocznie się ona 20 stycznia i potrwa 90 dni. Według ministerstwa obrony w 2015 r. poborem może zostać objętych ponad 100 tysięcy osób.

Sekretarz Rady Bezpieczeństwa Narodowego i Obrony Ołeksandr Turczynow powiedział w parlamencie o dwóch możliwych scenariuszach rozwoju militarnej sytuacji. Pierwszy to wznowienie regularnej wojny z aktywnym udziałem wojsk rosyjskich. Drugi to ograniczona, ale permanentna konfrontacja zbrojna, która będzie destabilizowała Ukrainę i wysysała środki potrzebne na reformy kraju.

Oba scenariusze są dla Ukrainy niekorzystne. Pierwszego Kijów musi unikać za wszelką cenę – stąd duża wstrzemięźliwość w reagowaniu na prowokacje rebeliantów. Drugi można by zmienić, po prostu uderzając całą siłą na rebeliantów. Według Turczynowa, w okupowanej części Donbasu jest teraz ok. 34 tys. uzbrojonych ludzi, w tym 8,5 tys. rosyjskich żołnierzy. 542 czołgi, 990 wozów opancerzonych, 694 sztuki artylerii (w tym wyrzutnie rakietowe Grad), 4 balistyczne pociski Toczka-U (zasięg do 120 km) oraz 57 przeciwlotniczych zestawów rakietowych. Ukraińcy mogliby osiągnąć co najmniej dwukrotną przewagę liczebną i szybko wypchnąć przeciwnika na terytorium Rosji.

Ale jest problem. Kijów nie wie, jak na ofensywę zareagowałaby Moskwa. Ten sam Turczynow powiedział, że w pobliżu granicy stoją 52 tys. wojska rosyjskiego z 300 czołgami, 1,8 tys. pojazdów opancerzonych, 750 sztukami artylerii i 360 samolotami. Los starcia z taką potęgą jest z góry przesądzony.

Pytanie jednak, czy Putin wysłałby armię na wojnę? To wcale nie jest takie pewne. Sytuacja zmieniła się od sierpnia. Primakow mówi, żeby pod żadnym pozorem nie wysyłać znów do Donbasu dużych sił regularnej armii rosyjskiej. Taki ruch oznaczałby też ponowne zamrożenie jakichkolwiek relacji z Zachodem i nowe sankcje. Może więc bardziej Putinowi opłaci się w pewnym momencie wycofać te parę tysięcy żołnierzy i najwierniejszych rebeliantów, a resztę zostawić na łasce Ukraińców? Można przypuszczać, że jeśli wcześniej Kreml dostałby gwarancje autonomii i utrzymania swego politycznego wpływu na Donbas, nie zawahałby się ani chwilę. Tym bardziej, że opinia rodaków jest jednoznaczna: nie chcą wojny o Donbas.

Autor: Grzegorz Kuczyński / Źródło: tvn24.pl

Tagi:
Raporty: