Wynton Marsalis zaprosił warszawiaków na jazzową ucztę i wraz ze swą orkiestrą nakarmił ich do syta najlepszym jazzem. A że było im mało, to dołożył na deser trzy bisy.
Kilkanaście utworów najwybitniejszych wykonawców, od melodyjnych swingów Duke'a Ellingtona, poprzez swobodne dźwięki, które narodziły się w duszy Johna Coltrane’a i dały początek free jazzowi, po trzy niezwykle sugestywne utwory Teda Nasha, obecnego w składzie koncertującej z Wyntonem Marsalisem Lincoln Center Jazz Orchestra. A na koniec jeszcze bis, a potem bis i…. bis. To wszystko 4 lipca spotkało tych, którzy przyszli podziwiać jednego z najlepszych trębaczy jazzowych na świecie.
Cała Warszawa była mokra od deszczu, na dodatek nie można było dojechać na Torwar – potworne korki. Organizatorzy zauważyli, co się święci i grali na zwłokę, by każdy mógł posłuchać całego występu. Występ zaczął się z opóźnieniem.
Koncert rozpoczęła publiczność. Wynton Marsalis - wywołany burzą oklasków - wkroczył na scenę dość nieśmiało, ale po chwili, gdy oklaski ucichły, dało się usłyszeć delikatny, pulsujący dźwięk jego zaklętej trąbki. I po chwili, całe rzędy publiczności to uśmiechały się przy zabawnych piskach, to mruczały wychwytując melodyjne refreny, jednocześnie nieustannie poruszając stopami w rytm wystukiwany przez perkusistę.
Trębacz trąbił z początku tak, jakby zmagał się z instrumentem, jak gdyby nie wiadomo było, kto ma nad kim władzę. Lecz gdy zadął raz jeden krótko i wyraźnie, trąbka poddała mu się. Wtedy też rozpoczął się festiwal muzycznej demokracji.
PRIMUS INTER PARES
Marsalis znany jest z tego, że każdy z muzyków w jego kwintecie czy orkiestrze może w pełni zaprezentować swe umiejętności. – Każdy jest równy wobec muzyki, wobec jazzu – tak mogłoby brzmieć prawo Wyntona Marsalisa. Najważniejsze dla ucha jest to, że prawo jest respektowane.
Na początku Marsalis poprowadził nieziemski kwintet. Widownia podskakiwała na krzesłach, gdy grała trąbka Wynton, wsłuchiwała się w niskie, posępne dźwięki kontrabasu Carolsa Henriqueza, kołysała się w rytm swingu wygrywanego przez fortepian Dana Nimmera, podśpiewywała razem z saksofonem Waltera Blandinga Juniora. A gdy popis dał perkusista Ali Jackson, publika nie mogła powstrzymać zdrowego, głośnego, oczyszczającego śmiechu. I wciąż ten akompaniament widowni – oklaski co chwilę.
Audytorium już wczuło się w atmosferę, gdy przyszła kolej na poszerzenie składu – Lincoln Center Jazz Orchestra dowodzona przez swego dyrektora - Wyntona Learsona Marsalisa – stanęła w całej okazałości. I zaczął się show.
COTTON CLUB
W pierwszej części muzycy zagrali jeszcze klika utworów. I gdyby zupełny jazzowy laik znalazł się wtedy na Torwarze, w ciągu tych kilkudziesięciu minut poznałby, czym jest klasyka jazzu i swingu.
Ten band jest jakby żywcem przeniesiony z lat 30. z Cotton Clubu. Brakowało tylko wokalu i stepu. A właściwie nie brakowało. Znów oklaski, znów śmiech publiczności. Pierwsza część zakończyła się dla wszystkich podobnie - uśmiech na twarzy i pytanie w myślach: co będzie za chwilę?
KOALICJA JAZZOWA
W kuluarach mnóstwo ludzi, także tych znanych. Przyszli odpocząć, przypomnieć sobie młodość, zaczerpnąć energii. Spotkaliśmy Jana Rokitę (PO), ministra kultury Kazimierza Michała Ujazdowskiego oraz prezesa Trybunału Konstytucyjnego Jerzego Stępnia. Jan Rokita przyszedł bez żony (choć zwykle wychodzą razem, to małżonka była w Szczecinie na spotkaniu kobiecej organizacji). Rokita wspominał młodzieńcze czasy, gdy uciekał przed policją, a jazz dawał poczucie wolności. Minister Ujazdowski przyszedł na koncert, gdyż jego synowie próbują sił w jazzie. A prezes Stępień to stary wyjadacz, jest wszakże wiceprezesem Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego i jak mało kto potrafi opowiadać o jazzie. Wszyscy trzej pytani o to, czy jazz pomaga porozumiewać się ponad podziałami, odpowiedzieli: tak.
TRZY Z SIEDMIU ODCIENI
W drugiej części można było przeżyć coś niezwykłego. Ted Nash - saksofonista LCJO - dał się poznać jako wyśmienity kompozytor. Band zagrał trzy utwory z jego cyklu "Portrait in Seven Shades": "Dali", "Picasso", "Pollack". Niepokojące, w przypadku Picassa inspirowane nie tylko malarstwem, ale także ludową hiszpańską muzyką, nastrojowe i wyśmienite muzycznie małe dzieła sztuki wymagały wielkiego kunsztu, ale Marsalis i jego band dali z siebie wszystko i stanęli na wysokości zadania. Niesamowita była zwłaszcza solówka Wyntona w "Picasso".
Wszyscy myśleli, że to już koniec, ale grom braw, jaki spadł na muzyków skłonił ich do powrotu na scenę. Marsalis i LCJO dziękowali publiczności trzy razy, a Wynton wybrał się na "spacer" bez nagłośnienia i przedefilował przed pierwszym rzędem słuchaczy. Publiczność trzeba było dosłownie wypędzić z Torwaru.
UPOJENI JAZZEM
Po koncercie nie spotkaliśmy nikogo, kto byłby niezadowolony. Niektórzy czuli niedosyt, wszyscy byli wdzięczny za bisy muzyków, za sprawność organizacji. Wszyscy czekamy na dalsze koncerty Warsaw Summer Jazz Days.
Tekst: Krzysztof Lewenstam
Źródło: PAP, APTN
Źródło zdjęcia głównego: TVN24.pl