Irlandzki miliarder i lider partii Libertas nazywa Lecha Wałęsę "bohaterem swojej młodości" i dlatego nie żałuje, że za występ na rzymskim kongresie partii zapłacił mu spore honorarium. Wręcz przeciwnie - był zaszczycony, że "taka osobistość" przyjęła jego zaproszenie. A pieniądze? - To kompletnie nie o to chodzi. To pytanie jest dla mnie uwłaczające - mówi w rozmowie z "Dziennikiem".
Ganley, który we wtorek zapewniał gorąco w Warszawie, że jednym z pierwszych ruchów jego partii w Parlamencie Europejskim będzie walka o polskie stocznie przyznaje, że zdawał sobie sprawę z tego jak ciężkie zadanie czekało Lecha Wałęsę w Rzymie. - Ale przecież nie był tam przypadkowo. Przed nim przemawiał np. Jan Czarnogórski, były premier Słowacji, który tak jak Wałęsa walczył o wolność. A nasz Libertas zawiera w sobie słowo wolność. Dlatego tak mi zależało, by bohater mojej młodości pojawił się na tym zjeździe - zaznacza polityk i biznesmen w rozmowie z "Dziennikiem".
Udało się. Wałęsa przez kilkanaście minut przekonywał zwolenników Libertas, że "jest dla nich miejsce w Europie", ale jeszcze ważniejsze było to, że wiadomość o wystąpieniu byłego prezydenta odbiła się w tej Europie szerokim echem. Opłaciło się zatem zainwestować w honorarium dla Wałęsy? - To kompletnie nie o to chodzi. To pytanie jest dla mnie uwłaczające - ucina Ganley.
Libertas, czyli "koszmar kartelu"
O kwocie, jaką musiał wypłacić byłem liderowi "Solidarności" nie chce mówić, rezolutnie argumentując, że słowo "honorarium" zawiera w sobie słowo "honor", oraz że "dżentelmeni nie rozmawiają o pieniądzach innych dżentelmenów". W samym fakcie wypłaty tegoż honorarium nic złego nie widzi.
- To całkowicie normalne, że jak zaprasza się takie osobistości, to im się płaci. W zwykłych okolicznościach prezydent Wałęsa dostałby pewnie znacznie większe pieniądze - przekonuje. W jakich okolicznościach? Tego Ganley już nie wyjaśnia.
Irlandczyka niezbyt martwi też fakt, że "100 procent polskich kandydatów Libertas do europarlamentu pięć lat temu przekonywało, że Unia to piekło". Zamiast zmartwień z ust Ganleya usłyszeć można zapewnienia, że jego partia nie jest eurosceptyczna, a "proeuropejska". - Nie wiem dlaczego wtedy tak mówili. Nie było mnie tutaj pięć lat temu. Ale jestem dzisiaj. Interesuje mnie to, co dziś i jutro. Jak zaczniemy zmieniać Unię Europejską od czerwca. Bo jeszcze nas nie ma w Parlamencie Europejskim, a już nas się boją. Jesteśmy nocnym koszmarem brukselskiego kartelu - ocenia pewnym głosem.
Źródło: "Dziennik"