Chory przez trzy godziny czekał na pomoc i - choć trudno w to uwierzyć - jego dramat rozgrywał się w karetce na placu przed szpitalem. Może tych właśnie godzin zabrakło, by go uratować. Kto zawinił - człowiek czy procedury, których tak kurczowo muszą trzymać się pracownicy służby zdrowia?
Siedemdziesięcioletni ojciec pani Anny miał tętniaka. Długo czekał na ratunek na szpitalnym korytarzu. - Ojciec leżał na tej kozetce i krzyczał. Mówił, że już nie wytrzyma. Jak ja znam mojego ojca to znaczy, że mocno go bolało, bo nawet oczu nie otwierał, tylko krzyczał - opowiada córka.
Myślę, że jakbym miała wtedy broń, to bym zaczęła strzelać, nie wiem po nogach czy jak. Żeby ktoś się ruszył, żeby ta karetka nie stała Anna Kryńska
Gdy tylko pani Anna dowiedziała się, że ojca zabrało pogotowie, wsiadła w samochód i przyjechała do szpitala do Moniek. Okazało się, że ojca trzeba było przewieźć do szpitala w Białymstoku. Ale personel z Moniek nie był w stanie uzgodnić, kto ma to zrobić. Pani Anna przeraziła się, gdy zobaczyła lekarza kłócącego się z sanitariuszem karetki.
- Myślę, że jakbym miała wtedy broń, to bym zaczęła strzelać, nie wiem po nogach, czy jak. Żeby ktoś się ruszył, żeby ta karetka nie stała - dodaje zirytowana kobieta.
"Czekamy na dyspozycję"
Według ustawy pogotowie może tylko dostarczyć pacjenta z miejsca zdarzenia do najbliższego szpitala, ale jeśli wymaga specjalistycznego leczenia, musi być przewieziony do specjalistycznej placówki innym transportem Jacek Franek, kierownik ambulatorium szpitala w Mońkach
Nikt nie był w stanie podjąć decyzji, co dalej z pacjentem. Czy ma pozostać w szpitalu w Mońkach, czy przewieźć go do Białegostoku. Wtedy sanitariusze postanowili wywieźć mężczyznę karetką na szpitalny plac 200 metrów i czekali...
Jacek Frank, kierownik ambulatorium szpitala w Mońkach, tłumaczy tę sytuację tym, że "pogotowie, według ustawy, może tylko dostarczyć pacjenta z miejsca zdarzenia do najbliższego szpitala, ale jeśli wymaga specjalistycznego leczenia, musi być przewieziony do specjalistycznej placówki innym transportem". Według Franka, to karetka z Białegostoku powinna przyjechać po pacjenta.
Jednak według rzecznika białostockiego pogotowia Jana Miruckiego, "karetka czekała, ponieważ dyskutowane były kwestie wezwania śmigłowca".
Cud się nie zdarzył
W końcu, po trzech godzinach przepychanek i zmagań z biurokratycznymi przepisami, przyleciał śmigłowiec ratunkowy i przewiózł chorego do szpitala w Białymstoku. Kilka godzin później ojciec pani Anny przeszedł operację. Okazało się, że pomoc przyszła za późno...
Źródło: TVN24, Fakty TVN
Źródło zdjęcia głównego: TVN24