Gdyby dwa miesiące temu jakikolwiek polski sąd wydał nakaz zatrzymania choćby zwykłego dziennikarza "Przekroju", "Gazety Wyborczej" czy "Polityki", natychmiast podniósłby się krzyk o łamanie fundamentalnych zasad demokracji - pisze w "Rzeczpospolitej" Tomasz Terlikowski i dodaje, że w przypadku decyzji o zatrzymaniu Tomasza Sakiewicza z "Gazety Polskiej" takie głosy się nie pojawiły.
Terlikowski pisze, że braci Kaczyńskich oskarżono by o to, że naciskają na sądy, aby ograniczyć niezależność mediów. Organizacje dziennikarskie, Human Rigth International, Reporterzy bez Granic i dziesiątki innych organizacji, mediów i autorytetów nie żałowałyby głosów, by bronić zagrożonych zatrzymaniem dziennikarzy.
Wszyscy oni mieliby rację. Wolność słowa, wolność opinii to jedne z podstawowych cech demokracji. Pomysł, by za kontrolowanie osób publicznych wytaczać dziennikarzom procesy karne czy zatrzymywać ich w aresztach musi się kojarzyć z najgorszymi pomysłami zwolenników totalitaryzmu. Szczególnie wtedy, gdy zatrzymanie stosuje się wobec osób, o których wiadomo, że ich poglądy zdecydowanie odbiegają od poglądów władzy - zauważa publicysta.
W takiej sytuacji decyzja sądu zawsze może być interpretowana jako próba wykazania się lojalnością wobec rządzących. Jednak gdy sąd nakazał zatrzymanie – w dniu 13 grudnia, co dodaje całej sprawie symbolicznego smaczku – szefów "Gazety Polskiej" Tomasza Sakiewicza i Katarzyny Hejke, głosy o politycznym wykorzystaniu sądownictwa jakoś się nie podniosły. Decyzja sądu została w medialnych komentarzach skrytykowana, ale uznano, że wszystkiemu winne jest anachroniczne prawo - zauważa Terlikowski i pyta: skąd pewność, że w całej tej sprawie nie ma podtekstu politycznego? Czy można to wykluczyć?
Źródło: Rzeczpospolita