"Do niedawna ufaliśmy miejscowemu woźnemu w Moskwie, a nie dopuszczaliśmy myśli, aby sekretarką ambasadora w kraju Unii Europejskiej była osoba znająca miejscowe realia" - powiedział minister spraw zagranicznych Radosław Sikorski w wywiadzie udzielonym, "Rzeczpospolitej".
Na marginesie planowanej likwidacji niektórych placówek dyplomatycznych, Sikorski wyjaśnia, że "można mieć wiele placówek z licznymi etatami, budynkami do administrowania i całą fasadą instytucjonalną dyplomacji, a jednocześnie nie prowadzić polityki zagranicznej".
- "Takie ministerstwo odziedziczyliśmy po PRL. I z tym dziedzictwem jeszcze się zmagamy" - mówi minister. - "Długie trwanie komunizmu widać np. po strukturze etatowej naszego resortu. Ponieważ kiedyś byliśmy wśród bratnich krajów socjalistycznych, w placówkach w tych krajach do dziś jest mnóstwo tzw. etatów miejscowych, które dają możliwość zatrudniania lokalnych pracowników. Natomiast prawie żadnych takich etatów nie było w krajach kapitalistycznych, bo tam ludność była z definicji wroga".
Szef dyplomacji przypomina w wywiadzie, że wchodzi w życie traktat lizboński. Niesie on ze sobą dwa skutki. "Po pierwsze każdy nasz obywatel będzie miał prawo zwrócić się o opiekę konsularną do ambasady dowolnego kraju Unii. Po drugie będzie tworzona służba zewnętrzna Unii Europejskiej, która też będzie reprezentowała Polskę w zakresie np. polityki handlowej. Do tej wspólnej służby zewnętrznej będziemy chcieli oddelegować 30-40 dyplomatów" - zapowiada Sikorski.
Minister ujawnia, że aby przyciągnąć do MSZ nowych ludzi podniósł minimalne wynagrodzenie aplikanta w tym resorcie z 1800 do 3 tys. zł. Chciałby poza tym "wygospodarować środki na przykład na to, by bazowymi szkołami dla naszych dyplomatów były szkoły z zachodnimi językami wykładowymi: brytyjskie, amerykańskie, francuskie czy niemieckie".
Źródło: Rzeczpospolita