Nic to, że przez pierwsze 30 minut grał tylko Boruc. Nieważne, że obrona była dziurawa jak ser szwajcarski. Nieważne, że biliśmy głową w mur, zagrywając długie piłki, które za każdym razem odbierali nam rośli Austriacy. Nic to, że Smolarek nie oddał żadnego groźnego strzału na bramkę. Nieważne, że jak podbiegał do piłki Golański, to pół Polski miało zawał serca, a drugie pół była już reanimowana na intensywnej terapii. Nieważne, że wygrywaliśmy po nieprawidłowo zdobytym golu. Nic to, że darowano nam karnego po ewidentnym faulu Golańskiego.
Znowu nam nie wychodziło – to standard, ale wygrywaliśmy. Do chwili, gdy perfidnie okradziono nas ze zwycięstwa. Zrobił to Anglik dyktując jedenastkę, za zagranie, które w lidze angielskiej jest powszechne. I NIKT TAM NIE GWIŻDŻE KARNYCH po takich faulach.
Panie Anglik, tylko Pan no i może z 8 milionów Austriaków widziało ten faul. „Okradłeś nas łysolu” – krzyknął ktoś w Wiedniu.
Rozumiem go. Wylewa się ze mnie frustracja, bo po historycznej bramce, strzelonej przez naturalizowanego Rogerskiego (notabene - Polak by pewnie nie strzelił), byłem w sportowej euforii, jakiej jak żyje, nigdy nie doświadczyłem. Bramki Bońka, Laty, Gadochy widziałem z powtórek i były niczym lizanie lizaka przez papierek.
Przez 62 minuty otaczał mnie mityczny duch piłkarskiego zwycięstwa w najważniejszej imprezie starego kontynentu.
Czar prysł, zanim jeszcze na dobre poczułem jak smakuje.
Sosnowski, Wiedeń