Funkcjonowało kiedyś wyrażenie "rad klimkiem rzuci" na określenie osoby skłonnej do zmyślania i krętactwa. Otóż premier w swoim expose klimkiem rzucał bez opamiętania: nie kłamał wprost, ale wymyślał i krętaczył. Dla Magazynu TVN24 pisze Ludwik Dorn.
Konstytucja zobowiązuje premiera, by przed głosowaniem nad wotum zaufania przedstawił Sejmowi "program działania Rady Ministrów", co określa się potocznie mianem expose. Taki program powinien zawierać diagnozę stanu państwa i cele, które rząd chce osiągnąć, biorąc pod uwagę uwarunkowania. Ten wymiar był w wystąpieniu Mateusza Morawieckiego niemal nieobecny; zamiast tego otrzymaliśmy plan propagandowego działania pisowskiego rządu ze względu na majowe wybory prezydenckie.
Wystąpienie przedwyborcze
Niezależnie do tego, że wygrana kandydata/kandydatki niepisowskiej zmusiłaby PiS do porzucenia daleko sięgających planów przebudowy społecznej, w tym wykreowania dzięki narzędziom państwowym "nowej elity ekonomicznej", wybory prezydenckie funkcjonują w polskim życiu politycznym jak łoże porodowe zasadniczych zwrotów politycznych. Wygrane Aleksandra Kwaśniewskiego w 1995 i 2000 roku zapowiadały miażdżące zwycięstwo SLD w 2001 roku, a wygrana Andrzeja Dudy zapowiedziała zwycięstwo PiS w 2015 roku. Przegrana obecnego prezydenta zostałaby powszechnie odebrana jako zapowiedź odsunięcia PiS od władzy w kolejnych wyborach parlamentarnych.
Nic dziwnego zatem, że komentatorzy polityczni skupili się na wyborczym przesłaniu wystąpienia Mateusza Morawieckiego. Skrupulatnie policzono, ile razy użył rzeczownika "normalność" i jego przymiotnikowych i przysłówkowych pochodnych (jedni twierdzą, że 38, a inni, że 43 razy). To eksponowanie dążenia do "normalności" ma służyć przyciągnięciu do Andrzeja Dudy paru procent wyborców spośród tych, którzy uważają, że obecne natężenie konfliktu politycznego i formy jego przejawiania się, normalne jednak nie są. Premier podziękował "za pracę wszystkich rządów, za wysiłek wszystkim ministrom i premierom, także tym, którzy są dzisiaj tutaj, w Sejmie". Zniknęła odziedziczona od poprzedników "Polska w ruinie", nie pojawiło się "przez minione osiem lat nasi poprzednicy...". Owszem, poprzednikom zdarzało się popełniać błędy, ale polegały one na tym, że nie wszystkie podejmowane przez nich decyzje były optymalne. Ludzka rzecz, kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem.
W komentarzach zauważono też, że premier swobodnie łączył elementy, które są ważne dla radykalnie nieraz odległych od siebie nurtów polityczno-ideowych. Lewica otrzymała atak na "wielkie korporacje", narodowcy i PiS deklaracje kontynuowania wojny kulturowej, twardego przeciwstawienia się tym, którzy "podnoszą rękę na rodzinę", liberałowie peany na cześć przedsiębiorczości, ekolodzy kaucję za butelki plastikowe, ruchy miejskie zmianę w Kodeksie drogowym, a wszyscy zróżnicowani ideowo wyborcy socjalni zapowiedź budowy "polskiego państwa dobrobytu".
Polityka jest obietnicą
Jednakże niezależnie od dominującego aspektu wyborczego wystąpienie Mateusza Morawieckiego ma dalej sięgające i głębsze znaczenie nie dlatego, że takie były jego intencje, ale dlatego, że adresaci jego przesłania, obywatele Polski, to nie tylko i nie przede wszystkim wyborcy. To rodzice, którzy mają dzieci do wychowania i wykształcenia, to pacjenci, którzy stoją w kolejkach do lekarza, to konsumenci, którzy liczą, o ile wzrosły ceny pietruszki. Dla nich wszystkich to, co robi władza, jest ważnym punktem odniesienia. Premier zauważył, że "polityka jest obietnicą. Obietnicą lepszej przyszłości". Skoro obiecuje nie tylko polskie państwo dobrobytu, ale coś więcej – że Polska stanie się "najlepszym miejscem do życia w Europie", to istotna staje się relacja między jaśniejącą na przepastnych wyżynach świetlaną przyszłością, a punktem wyjścia w drodze ku niej – obecnym stanem rzeczy.
Oczywiście, nie żyjemy w świetlanej przyszłości, choć do niej dążymy. Natomiast kontrast między obecną rzeczywistością, a zapowiedzianym nasyceniem dobrostanem nie może być zbyt duży, bo dezawuowałby "obietnicę lepszej przyszłości". Najbardziej interesująca w expose premiera jest więc obróbka, której poddał rzeczywistość.
Po pierwsze, obecny stan rzeczy z punktu widzenia świetlanej przyszłości charakteryzuje to, że zasadnicze przeszkody na drodze do niej zniósł PiS w trakcie swoich dotychczasowych rządów. Poprzednicy nieraz mylili się, podejmowali nieoptymalne decyzje, PiS natomiast dokonał głębokiej naprawy i podejmował decyzje optymalne.
Dlatego możliwe stało się wygłoszenie zdumiewającego stwierdzenia: "Właśnie w ostatnich latach przebiliśmy rozwojowy szklany sufit". W staropolszczyźnie XVI i XVII wieku funkcjonowało wyrażenie "rad klimkiem rzuci" na określenie osoby skłonnej do zmyślania i krętactwa. Wzięło się ono z polemik religijnych między protestantami a katolikami, którzy powoływali się na listy pierwszego znanego z imienia pisarza starochrześcijańskiego, zaliczonego w poczet Ojców Kościoła papieża Klemensa I. Protestanci argumentowali, że większość tych listów została sfałszowana (po części mieli rację, bo powstały one w IV wieku n.e, a Klemens żył w wieku I i obecnie są one znane jako Pseudoklementyny), a ponieważ zdrobnienie od Klemensa to Klimek, stąd "klimkiem rzucić". Wyrażenie przeszło do języka potocznego i używane było bez różnicy wyznania – posługiwał się nim na przykład w "Pamiętnikach" arcykatolicki Jan Chryzostom Pasek.
Rad klimkiem rzucał
Otóż premier w swoim expose klimkiem rzucał bez opamiętania: nie kłamał wprost, ale wymyślał i krętaczył. Pochwalił się na przykład świeżymi danymi Głównego Urzędu Statystycznego o wzroście nakładów na badania i rozwój. "Ostatnie lata to także przełom w innowacjach. W 2018 roku nakłady na badania i rozwój wzrosły w stosunku do poprzedniego roku o prawie 25 procent i wyniosły ponad 1,2 procenta PKB. To największy wzrost, kwotowo i procentowo, w ostatnich 20 latach. Ten rekordowy wzrost to symbol wielkich polskich mocy kreatywnych, które drzemią głęboko w Polsce i w Polakach”.
Niby prawda, ale inaczej jednak rzecz się przedstawia, jeżeli spojrzymy na nią w nieco dłuższej perspektywie. W 2015 roku udział wydatków na B+R w PKB wynosił 1 procent. Po czterech latach wzrósł o 0,2 punktu procentowego. Dokładnie tyle samo, ile między 2009 rokiem (0,67 procent) a 2013 (0,87 procent). Nikt wtedy nie trąbił o rekordowym wzroście, raczej wszyscy się zamartwiali, że udział tych wydatków w porównaniu ze średnią unijną jest zbyt niski i ciągle wleczemy się w ogonie.
Nadal wleczemy się w ogonie, a postęp rzeczywisty – tym akurat premier mógłby się pochwalić, bo to zasługa zmian w prawie i ulg podatkowych dla innowacyjnych firm wprowadzonych przez jego rząd – polega na tym, że bliżej jesteśmy jego nasady niż końca. Zamiast tego usłyszeliśmy: "Chcemy promować kreatywność i innowacyjność. Polska staje się technation. Mamy to w DNA".
Premier rzucił też klimkiem w sprawie ochrony zdrowia: "Podnieśliśmy radykalnie nakłady na zdrowie. Wzrosły one z 70 miliardów złotych do 106 miliardów złotych – o ponad 50 procent”. Wszystko prawda, tylko ten wzrost ma przyczynę ustawową: jak rosną płace, to rosną też odpisy na ubezpieczenie zdrowotne. Skądinąd Mateusz Morawiecki poszedł tu w ślady jednej ze swoich poprzedniczek, premier Ewy Kopacz, która też krytyki stanu ochrony zdrowia odpierała argumentem o wzroście wydatków. Warto przy tej okazji zauważyć, że premier w tym fragmencie expose nie zająknął się o wzroście nakładów na ochronę zdrowia w stosunku do PKB, tak jakby zobowiązanie do podniesienia ich do 6 procent straciło swoją moc.
To tylko niektóre przykłady. Ale w konfrontacji z rzeczywistością, zwłaszcza tam, gdzie skrzeczy ona najgłośniej, rzucanie klimkiem nie wystarczało. Gdy było trzeba, Mateusz Morawiecki kreował alternatywną rzeczywistość; i znowu, jak przy rzucaniu klimkiem, kłamstwa mu nie można zarzucić. Skoro, zgodnie z klasyczną, wywodzącą się od Arystotelesa koncepcją prawdy jest ona zgodnością sądu z rzeczywistością, to nie ma ona zastosowania do sytuacji, w której wypowiadający sądy odnosi się do rzeczywistości alternatywnej.
Rzeczywistość alternatywna
Z długiej listy podajmy dwa wyraziste przykłady. Premier rozpływał się nad odnawialnymi źródłami energii, zapowiedział powołanie pełnomocnika rządu do spraw OZE i "potężny program rozwojowy". Zaznaczył, że właściwie jest on już realizowany, bowiem "już dziś wytwarzamy z energii słonecznej kilkadziesiąt razy więcej prądu niż kilka lat temu. Łączna moc to 1,5 GW. Za tymi danymi stoi 100 tysięcy prosumentów, dzięki którym nasza energetyka się zazielenia. Kolektory słoneczne coraz częściej zasilają zarówno bloki z wielkiej płyty, jak i wiejskie domy". To alternatywna rzeczywistość. Natomiast rzeczywistość rzeczywista jest taka, że rządy PiS wykończyły najtańszy i najszybciej rozwijający się dotąd sektor OZE, czyli lądową energetykę wiatrową, której moc zainstalowana parokrotnie przekracza moc fotowoltaiki. Od 2010 do 2015 produkcja energii wiatrowej w Polsce zwiększała się średniorocznie o około 50 procent. W 2015 roku był to wzrost o 41 procent. Doszedł PiS do władzy i uchwalono szereg ustaw bijących w wiatraki. Energetyka wiatrowa przestała się opłacać, a inwestowanie w nią stało się równoznaczne z wyrzucaniem pieniędzy w błoto. W rezultacie w kolejnych dwóch latach dynamika wzrostu zmalała do kilkunastu procent, a w 2018 produkcja energii wiatrowej spadła o 14 procent.
Oznacza to, że Polska nie zrealizuje uzgodnionego z Unią Europejską celu klimatycznego, którym jest 15-procentowy udział OZE w produkcji energii elektrycznej na koniec 2020 roku. Obecnie prognozy mówią najwyżej o 13 procentach.
Drugi wyrazisty przykład alternatywnej rzeczywistości premiera to Pracownicze Plany Kapitałowe. W dniu expose opublikowano pierwszy raport o udziale polskich pracowników w tym sztandarowym emerytalnym programie PiS. I co? I rzeczywista rzeczywistość zaskrzeczała wyjątkowo głośno. Okazało się, że około 60 procent pracowników w objętych nim przedsiębiorstwach podjęło decyzję o wypisaniu się z niego (zapisywani byli doń z mocy ustawy). Potencjalni beneficjenci chwycili się za portfele, sięgnęli po kalkulatory i uznali, że ten interes nie ma sensu. Ale od czego moc kreowania alternatywnej rzeczywistości z trybuny sejmowej? Usłyszeliśmy z niej od premiera: "Wprowadziliśmy pierwszy, przełomowy program prywatnego oszczędzania. Prywatnego oszczędzania, które jest podstawą zdrowego liberalizmu i kapitalizmu, podstawą zdrowej gospodarki, jak dowodzili już Mill, Spencer czy Weber. Ten program to PPK – Pracownicze Plany Kapitałowe: korzyść dla przyszłych emerytów, zmotywowani pracownicy, zmotywowani pracodawcy i stabilny program oszczędzania środków, formowanie długofalowego polskiego kapitału, epokowa zmiana".
Podatki, daniny, inflacja
Oprócz różowej perspektywy stałego przyrostu dobrostanu gospodarstw domowych stworzonej dzięki rzucaniu klimkiem i odwołaniu się do alternatywnej rzeczywistości, w expose znalazło się parę konkretów. Nie sposób do nich oczywiście zaliczyć dziewięciu tysięcy kilometrów dróg kolejowych, zwycięskiej kontynuacji programu Mieszkanie plus czy budowy ponad stu obwodnic. Ale już wprowadzenie systemu kaucyjnego na butelki plastikowe, czy zmiana Kodeksu drogowego polegająca na pierwszeństwie pieszego zbliżającego się do oznakowanego przejścia, to zapowiedzi wykonalne i potrzebne (choć nie mające większego wpływu na rozwój kraju).
Znalazł się jednak w wystąpieniu Mateusza Morawieckiego jeden konkret, który taki wpływ ma: to "odnowienie ślubów" w sprawie stałej trzynastej emerytury i deklaracja o wypłacie czternastej w 2021 roku. Być może po wyborach prezydenckich PiS dokona zasadniczej rewizji tej bardziej niż ryzykownej koncepcji, ale, jeśliby miała ona być zrealizowana, pojawia się pytanie, jak zmniejszyć dochody ludności, żeby znaleźć środki na redystrybucję w tak dużej skali, skoro z budżetem w 2020 roku już są kłopoty. Pierwszy sposób właśnie jest realizowany – to przesunięcia w ramach polityki redystrybucji – zabiera się pieniądze z funduszu solidarnościowego, który miał wesprzeć opiekunów osób niepełnosprawnych, by umożliwić wypłatę trzynastej emerytury w 2020 roku. Ogranicza się redystrybucję na rzecz grup o mniejszym potencjalne wyborczej głosodajności w celu przekierowania strumienia finansowego do grup o znacząco większym potencjale, w tym przypadku emerytów. Ale te przesunięcia co do skali nie odpowiadają potrzebom.
Drugim sposobem jest zwiększenie danin publicznych poprzez podwyższenie podatków lub wprowadzenie podatków faktycznych pod inną nazwą. Ale okazało się, że ze zniesieniem lub podwyższeniem krotności limitu (co de facto oznacza opodatkowanie najwyższego decyla dochodowego), od którego nie odprowadza się składek na ubezpieczenie społeczne, też są niemałe trudności. W tej sprawie PiS został osamotniony, bo wszystkie organizacje pracodawców i wszystkie związki zawodowe solidarnie zgłosiły sprzeciw i zbuntowała się jedna z pisowskich przystawek – partia Jarosława Gowina. Ponadto podwyższanie danin publicznych jest politycznie ryzykowne: wiadomo, że jego sprawcą jest rząd i uderza ono w konkretne grupy społeczne. Nie sądzę, by PiS poszedł tą drogą. Pozostaje więc sposób trzeci – inflacja. W krótkiej perspektywie jest on dla rządzących politycznie najbezpieczniejszy.
O inflacji można twierdzić, że nie ma swego autora i wynika z anonimowych "procesów gospodarczych", zmniejsza realne dochody ludności, ale zwiększa nominalne dochody budżetowe, co umożliwia partii rządzącej wywiązanie się z obietnic redystrybucyjnych. W dłuższej perspektywie powoduje ona poważne gospodarcze, a w konsekwencji polityczne kłopoty, ale PiS nie myśli w dłuższej perspektywie. Sądzę, że dla prezesa Narodowego Banku Polskiego i Rady Polityki Pieniężnej nadchodzi godzina próby – bez ich usłużności PiS nie będzie w stanie realizować polityki proinflacyjnej. Dlatego warto uważnie się przyglądać, czy NBP podtrzyma w przyszłym roku bezpośredni cel inflacyjny, który od 2004 roku wynosi 2,5 procent i jak będzie reagować, jeśli inflacja wzrośnie ponad jednoprocentowe widełki, czyli przekroczy 3,5 procent.
Realizowana i zapowiadana przez PiS polityka stałego wzrostu redystrybucji de facto wspierana jest przez cała opozycję z wyłączeniem Konfederacji. Reakcją na zniesienie kryterium dochodowego w 500 plus i wypłaty dodatkowych emerytur ze strony opozycji było: niczego, co da PiS, wam nie zabierzemy, a jeszcze coś dorzucimy od siebie. Niesprawiedliwe byłoby czynienie z tego opozycji zarzutu. Zły pieniądz (także w politycznej monecie) zawsze wyprze lepszy, więc opozycja nie mogła zająć gospodarczo odpowiedzialnej postawy i w kampanii wyborczej zadeklarować: nie damy, bo nie ma z czego. Spotkałaby się z miażdżącym kontratakiem: da się, wystarczy nie kraść, a wy się szykujecie do kolejnego złodziejstwa.
Wydaje mi się, że w rezultacie doszło do daleko posuniętej intoksykacji społeczeństwa polskiego, narkotycznego uzależnienia od nadziei na stały wzrost dobrostanu gospodarstw domowych, określany przez ich dochód rozporządzalny. Taka jest w największym skrócie pisowska idea polskiej wersji państwa dobrobytu, z którą najważniejsze partie opozycyjne nie wchodzą w otwartą polemikę. Ponieważ tej koncepcji bez stałego wzrostu inflacji nie da się zrealizować, rozpoczynająca się kadencja stawia przed rządzącymi fundamentalny wybór: dostarczać pacjentowi kolejne dawki narkotyku, by utrzymać go w euforycznym stanie, czy też w pewnym momencie zdecydować się na ostry odwyk, na co organizm musi zareagować bolesnym zespołem abstynencyjnym z bardzo poważnymi, ale trudnymi do przewidzenia reakcjami politycznymi.
Autor: Ludwik Dorn