„Jeżeli Pan też kocha psiaki to pewnie jest Pan dobrym i wrażliwym człowiekiem” – napisała mi dzisiaj na blogu pani Joanna, a ja zacząłem się zastanawiać, nawet nie tyle nad sobą, ile nad tym, czy rzeczywiście jest taka zależność. Bo chyba jest, ale czy zawsze i właściwie dlaczego nie zawsze?
Może jest nam po prostu łatwiej kochać zwierzęta niż ludzi? Z nimi trudniej się pokłócić… Jeśli psie, czy kocie spojrzenie topi lód naszego serca, to pewnie to dobrze o nas świadczy, ale czy tę wrażliwość przenosimy potem na innych? Czy pani, która przytula kota, powie też coś miłego swojemu mężowi? A pan, drapiący czule pod gardłem psa, uśmiechnie się do sąsiada? Są tacy, co sądzą zupełnie przeciwnie:
- Te ludzie to powariowały, z psami do łóżek się pchają, a o dzieciach nie myślą, bo kłopot…
- A te psy naokoło wciąż robią, pływa to wszystko w kałużach, człowiek przejść nie może. A jeszcze taki pies, jak wredny, to ugryzie. Ubłocony szczeniak, jeden z drugim, skacze na ludzi i brudzi. A daj pani spokój z tymi zwierzętami! Chcą psów, niech trzymają je na wsi.
- Tylko na wsi! Tam przynajmniej mogą się wybiegać…
- No co pani… Nie biegać, tylko do budy. Jak pies luzem, to znaczy potrzebny hycel.
- Bo w mieście to teraz z kotem, czy psem się cackają, a człowieka oplują, serca dla człowieka nie mają…
Słucham takich dialogów i trochę się z nich śmieję, a trochę zastanawiam, czy nie ma w nich jakiegoś ziarna prawdy. Z sercem jest chyba tak, że często nam go dla kogoś brakuje. Bywa, że miłość do zwierząt uwrażliwia nas i otwiera na ludzi, ale bywa i tak, że pozwala się zamknąć w obronnej i wrogiej innym twierdzy: tylko ja i mój pies lub kot, a „za murami” kłębią się „szatany”.
Ktoś kocha psy, ale nie znosi kotów. Uwielbia kota, ale nie znosi sąsiada. I w drugą stronę: pomoże staruszce, ale kopnie psa. Pogłaszcze dziecko, ale utopi ślepe kocięta.