Minął zaledwie miesiąc od wyborów a już widać, że obietnice złożone przez PiS były dosłownie bez pokrycia. Aby dać obywatelowi obiecane pieniądze, trzeba je obywatelowi zabrać, czym rząd zajął się bez zbędnej zwłoki. Sięga do wielu kieszeni, niekoniecznie tych najbardziej zamożnych.
Jeszcze niedawno rząd chwalił się pierwszym w historii III RP projektem zrównoważonego budżetu. Tymczasem zaledwie miesiąc po wyborach partia zachowuje się tak, jakby pieniądze były kasie państwa desperacko potrzebne. Na co? Obiecanych wydatków jest cała masa: trzynaste emerytury (program wyborczy PiS przewidywał wypłatę w roku 2021 dwóch "trzynastek"), początek prac nad setką (!) obwodnic, szybszy niż dotychczas wzrost najniższych emerytur, wreszcie zrównoważenie mniejszych wpływów z obniżonego PIT.
PiS rozpoczął więc poszukiwania, i to na wielką skalę. Poszukiwania w naszych kieszeniach. Propozycją, która wzbudziła najgorętszą dyskusję, jest zniesienie tak zwanej 30-krotności, czyli limitu wysokości zarobków, powyżej którego nie odprowadza się składek do ZUS. Dziś takim progiem jest 30-krotność średniej miesięcznej pensji brutto. Zniesienie tego limitu odczuliby więc wszyscy zatrudnieni na umowach o pracę, którzy zarabiają powyżej 143 tysięcy złotych brutto rocznie.
Jak wyliczył think tank Instytut Emerytalny, obecnie osoba z miesięczną pensją 20 tys. zł brutto pod koniec roku otrzymuje nieco ponad 13 tysięcy złotych wynagrodzenia netto (stawki netto zmieniają się w ciągu roku w zależności m.in. od wysokości zaliczki na podatek dochodowy - red.). Jeśli planowane zmiany wejdą w życie, taka osoba w ostatnich miesiącach roku będzie otrzymywała na konto niespełna 11,5 tys. zł. Jednocześnie zwiększą się koszty ponoszone przez pracodawców. "W wyniku zniesienia limitu 30-krotności pracownik zarabiający 20 tysięcy złotych będzie kosztował rocznie pracodawcę o 22 780,33 zł więcej, otrzymując jednocześnie o 9328,61 zł niższe wynagrodzenie” - twierdzi prezes Instytutu Emerytalnego dr Antoni Kolek, na którego powoływał się portal Business Insider.
Nowe przepisy objęłyby około 350 tysięcy osób. To zdawać by się mogło niewiele, ale jednocześnie szacowane skutki tej zmiany dla budżetu sięgają siedmiu miliardów złotych. Tym samym jedną ustawą rząd mógłby sfinansować znaczną część wypłaty trzynastych emerytur, których koszt szacowano na blisko 11 miliardów złotych. Jest więc o co grać. Problem jednak w tym, że na zniesienie limitu nie ma zgody nawet w samej koalicji rządzącej. Przeciwny jest, a przynajmniej był do tej pory, Jarosław Gowin i jego Porozumienie.
Dla polityka, który od lat próbuje się przedstawiać jako obrońca przedsiębiorców i zwolennik obniżania podatków, takie rozwiązanie jest trudne do zaakceptowania. Jeszcze przed wyborami, kiedy ten pomysł pojawiał się w debacie publicznej, wicepremier i minister nauki przekonywał, że "plan likwidacji 30-krotności jest szkodliwy z punktu widzenia cywilizacyjnego rozwoju i zamożności Polski". Dziś, kiedy projekt wrócił, Gowin zapowiada, że cała jego partia będzie głosowała przeciwko. Gdyby podjęła inną decyzję, to – jak mówi lider – "musielibyśmy siebie samych wyrzucić z Porozumienia", a to dlatego, że jest już "formalna uchwała zarządu partii zakazująca posłom głosowania za likwidacją 30-krotności ZUS".
Tymczasem bez poparcia 18 posłów Porozumienia i przy założeniu, że inne partie nie zagłosują z PiS, na zmianę przepisów nie ma szans. Pojawiły się informacje, że pomysł PiS może wesprzeć Lewica, która jednak domaga się jednoczesnego wprowadzenia... emerytury maksymalnej, aby osoby, które odprowadzą tak ogromne składki, nie dostawały w przyszłości ogromnych emerytur. Jak dużych? Zgodnie z wyliczeniami ZUS osoba zarabiająca dziś 17 tysięcy złotych brutto zamiast emerytury na poziomie 4,6 tysiąca złotych miesięcznie otrzyma... ponad 7 tysięcy. A przecież mowa o wcale nie najwyższej możliwej emeryturze.
Pomysł Lewicy jest nie do zaakceptowania dla osób, które odczują tę zmianę. Nie dość, że dziś podniesiono by im składki, co doprowadzi do obniżki ich wynagrodzeń, to jeszcze w przyszłości nie dostaliby proporcjonalnie wyższej emerytury. Być może dlatego część polityków Lewicy – na przykład wicemarszałkini Senatu Gabriela Morawska-Stanecka – zdecydowanie odcięła się od tych propozycji. Powód jest też inny: zamiast reformować system emerytalny, PiS poprzez zniesienie 30-krotności chce po prostu zbić polityczny kapitał. Potencjalną katastrofę finansów publicznych odsuwa na czas, kiedy i tak pewnikiem rządzić już nie będzie. Dziś więc się tym nie martwi.
Niewykluczone też, że ostatecznie rząd zamiast zniesienia limitu 30-krotności zaproponuje jego podniesienie do na przykład 40-krotności średniej pensji. Wówczas zwolnione ze składek ZUS byłyby dopiero dochody przekraczające około 170 tys. zł rocznie. Takie rozwiązanie przedstawi się jako "kompromis", Gowin będzie mógł twierdzić, że zrobił, co mógł, a wpływy do budżetu i tak wzrosną. Przynajmniej dopóty, dopóki dotknięci zmianami ludzie nie uciekną w inne formy zatrudnienia, by uniknąć straty dochodów. A to, że tak by się stało, jest więcej niż prawdopodobne. Zatem dochody prognozowane przez rząd miałyby w znacznej części charakter jednorazowy.
Zapłacą biedniejsi
Ale najnowsze propozycje rządu dotkną nie tylko zamożnych Polaków. Jak informował niedawno "Dziennik Gazeta Prawna", rząd chce także zmienić oskładkowanie umów zlecenia. Oczywiście tak, by zwiększyć wpływy do ZUS. Dziś, gdy ktoś jest zatrudniony w jednej firmie na etacie i zarabia w niej więcej, niż wynosi pensja minimalna, a w drugiej firmie dorabia sobie na umowę zlecenie, od owej umowy nie musi odprowadzać składki na ZUS. Jeśli pracuje zaś wyłącznie na umowie zlecenia, odprowadza składkę na ZUS liczoną tylko od kwoty równej minimalnemu wynagrodzeniu. Po zmianach planowanych przez rząd każdy będzie płacił składkę proporcjonalną do zarobków, niezależnie od innych czynników.
Można argumentować, że takie rozwiązanie upraszcza system i zniechęca do fikcyjnego zatrudniania ludzi na umowę zlecenia w celach optymalizacji podatkowej. W tym sensie poprawia przyszłą sytuację tak zatrudnionych (bo będą mieli wyższą emeryturę), ale też obniża ich obecne dochody netto. Także dla pracodawców wiąże się to z podwyżką kosztów zatrudnienia, a co za tym idzie - podwyżką cen usług.
Z perspektywy rządu najważniejszy skutek jest taki, że rosną wpływy do ZUS (o około 2,5 miliarda złotych rocznie), który wykorzysta je na wypłatę bieżących świadczeń. A jeśli wzrosną wpływy ZUS, wówczas zmaleje dotacja z budżetu do Funduszu Ubezpieczeń Społecznych, za pomocą której państwo pokrywa różnicę między sumą wpłaconych składek a sumą przeznaczaną na wypłaty świadczeń. Jeśli z kolei spadnie dotacja budżetowa na FUS, rząd będzie miał więcej pieniędzy na inne cele. W 2018 roku dotacja ta spadła o ponad 10 miliardów złotych, a rząd pochwalił się, że te pieniądze w 2019 roku przeznaczył na wypłatę... trzynastych emerytur.
Zapłacą wszyscy
Ale to nie koniec podwyżek, które planują władze. Na pożegnanie z wyborcami dotychczasowy rząd Mateusza Morawieckiego przesłał 14 listopada do Sejmu nowej kadencji projekt ustawy zakładający 10-procentowy wzrost akcyzy na alkohole i wyroby tytoniowe. W połowie 2020 r. skończy się też okres obowiązywania zerowej akcyzy na e-papierosy. Wszystkie te zmiany mają przynieść budżetowi państwa około 1,7 miliarda złotych rocznie.
W uzasadnieniu projektu ustawy zwraca się przede wszystkim uwagę, że ostatnia podwyżka akcyzy miała miejsce niemal sześć lat temu, 1 stycznia 2014 r., i stąd konieczność zmiany. Oczywiście można też argumentować, że wzrost akcyzy ma sens chociażby z powodów zdrowotnych, a jego celem powinno być zniechęcenie Polaków do korzystania ze szkodliwych używek. Taka argumentacja mogłaby być przekonująca, tym bardziej że spożycie alkoholu w Polsce szybko rośnie. Jak wyliczali autorzy programu "Polska i Świat" w TVN24, o ile w 2005 roku statyczny Polak (powyżej 15. roku życia) wypijał 9,5 litra czystego spirytusu rocznie, to w 2017 roku było to już 11 litrów. Prawdą jest również to, że ceny alkoholu – liczone relatywnie do naszych zarobków – są coraz niższe. Czy zatem rząd dostrzegł problem i zatroszczył się o zdrowie społeczeństwa?
Trudno o taki wniosek, skoro za wzrostem akcyzy nie idą natychmiast inne działania zmierzające do zniechęcenia Polaków do nadmiernej konsumpcji, jak radykalne zmniejszenie liczby sklepów z alkoholem, ograniczenie godzin ich otwarcia czy zakaz sprzedaży tak zwanych "małpek", których kupujemy nawet... trzy miliony dziennie. Na razie propozycja rządu wygląda po prostu jak kolejny sposób na zwiększenie wpływów budżetowych.
Zapłacą najsłabsi
Zdecydowanie najbardziej kontrowersyjna nowość proponowana przez władze – tym razem w formie projektu poselskiego – dotyczy zmiany Ustawy o Solidarnościowym Funduszu Wsparcia Osób Niepełnosprawnych oraz niektórych innych ustaw. Pod tą z pozoru niewinną nazwą kryje się poważna reforma. Oto z pieniędzy, które miały być przeznaczone między innymi na usługi opiekuńcze dla osób niepełnosprawnych, autorzy projektu chcą sfinansować... wypłatę trzynastych emerytur dla emerytów i rencistów!
Tym samym Fundusz powstały po protestach osób niepełnosprawnych i ich opiekunów w Sejmie, stworzony specjalnie dla tej grupy, całkowicie zmieni swoje przeznaczenie i nazwę. Jako Fundusz Solidarnościowy nie będzie miał na celu wsparcie jedynie osób niepełnosprawnych, ale także wsparcie "finansowe emerytów i rencistów, o którym mowa w przepisach odrębnych". Autorzy projektu piszą wyraźnie, że "środki Funduszu przeznacza się również na finansowanie (...) jednorazowego rocznego świadczenia pieniężnego dla emerytów i rencistów oraz kosztów obsługi wypłaty tego świadczenia".
Uzasadnienie dla tej zmiany zawarte w projekcie ustawy jest zupełnie niedorzeczne. Mowa w nim bowiem, że finansowanie "jednorazowego rocznego świadczenia pieniężnego dla emerytów i rencistów (...) ze środków Funduszu wpisuje się w cel, jakim jest zapewnienie wsparcia finansowego emerytom i rencistom”. To absurd, bo – powtórzmy - Fundusz nie powstał w tym celu, ale po to, by pomóc osobom niepełnosprawnym oraz ich opiekunom.
Ale nawet gdybyśmy założyli, że Funduszu Wsparcia Osób Niepełnosprawnych nie trzeba likwidować, a pieniądze na wypłatę trzynastych emerytur znalazłyby się gdzieś indziej (chociażby przez likwidację KRUS), to czy rząd powinien je wypłacać? Czy naprawdę najlepszym sposobem wydania prawie 11 miliardów złotych rocznie jest jednorazowa wypłata świadczeń każdemu – niezależnie od tego, w jakiej sytuacji finansowej się znajduje?
Oczywiście, każdy – niezależnie od zarobków – ucieszy się z dodatkowych kilkuset złotych (w 2019 roku "trzynastka" wynosiła 1100 złotych brutto, czyli około 890 złotych netto). Ale takie rozwiązanie nie jest żadną polityką społeczną. Nie wyrównuje nierówności, nie likwiduje ubóstwa, nie rozwiązuje żadnych trwałych problemów, z jakimi mierzą się obecni i z jakimi zmierzą się przyszli emeryci – od cen leków, przez zapaść systemu ochrony zdrowia, aż po zwyczajną samotność i brak oferty kulturalnej dla osób starszych. Jest niczym więcej jak marnym bonusem wypłacanym przez władze państwa w ramach pocieszenia za to, że nie są w stanie stworzyć kompleksowego systemu pomocy starszym Polakom.
Jeśli więc dziś jakakolwiek siła polityczna zastanawia się, czy nie poprzeć zmian wprowadzanych przez PiS, niech weźmie pod uwagę, że nie tylko dokonują się one kosztem osób niepełnosprawnych, ale co więcej – na dłuższą metę nie zmieniają sytuacji polskich emerytów i rencistów.
Dokąd zmierzamy?
Nie wiemy dokładnie, jaki jest dziś stan finansów państwa i jak zareaguje polska gospodarka na ewentualne kryzysy lub spowolnienia w innych miejscach świata, których symptomy już widać. Ostatnie gwałtowne działania partii rządzącej oraz zmieniająca się retoryka obozu władzy, który coraz częściej wspomina o możliwym spowolnieniu, powinny jednak budzić obawy. I to nie tylko wśród sympatyków opozycji.
Na początku października dziennikarze "Dziennika Gazety Prawnej" ujawnili wewnętrzne symulacje wyników wyborów przygotowane na użytek PiS, analizujące skład elektoratu tego ugrupowania i jego szanse wyborcze (nawiasem mówiąc, czytane dziś, pokazują, dlaczego Jarosław Kaczyński stwierdził, że "zasłużyli na więcej"; niektóre prognozy zakładały nawet, że PiS będzie mogło odrzucać prezydenckie weto i że Konfederacja nie znajdzie się w Sejmie).
Na podstawie tych analiz stratedzy PiS podzielili elektorat partii na trzy zasadnicze grupy. Grupa pierwsza to wyborcy konserwatywni, do których trafia narracja dotycząca polskości w wydaniu PiS, roli Kościoła, tradycyjnej rodziny czy innych tak zwanych spraw obyczajowych. Grupa druga to wyborcy "socjalni", rzekomo "podatni na retorykę solidarnościową". Wreszcie trzecia grupa to osoby, którym w ciągu ostatnich czterech lat – chociażby ze względu na wprowadzenie, a następnie rozszerzenie programu 500 plus – po prostu żyje się lepiej. I niekoniecznie są to wyborcy biedni, którym pieniądze z programu były bardzo potrzebne, bo tych zaliczano do grupy "socjalnych". Grupa trzecia to Polacy o nie najgorszej sytuacji dochodowej, która jednak za rządów PiS jeszcze się poprawiła.
Jeśli faktycznie w niedawnych wyborach na PiS zagłosowały trzy grupy wyborców – tożsamościowi, "socjalni" i tacy, którym w ostatnich latach żyło się lepiej – to taka koalicja może się wkrótce rozpaść.
Elektorat socjalny i poszukiwacze lepszego życia zaczną rozglądać się za inną, lepszą ofertą. PiS-owi zaś zostałaby już tylko tożsamość. Co by to oznaczało dla partyjnej retoryki i życia politycznego? Łatwo się domyślić. A jeśli ktoś się nie domyśla – ostatnie wystąpienie sejmowe marszałka seniora Antoniego Macierewicza dostarcza odpowiedzi. Nie powinniśmy martwić się wysokością podatków, pensji czy emerytur, kiedy grozi nam "postmarksistowski atak" i "ideologia gender".
*** Łukasz Pawłowski, szef działu politycznego i sekretarz redakcji tygodnika "Kultura Liberalna". Twitter: @lukpawlowski
Autor: Łukasz Pawłowski