- Niepotrzebnie wróciliśmy do Iraku. Gdybyśmy zostali, ona nadal by żyła. Mówiłem, że jedziemy na śmierć - mówi "Super Expressowi" Basim, dziadek 11-miesięcznej Jannat, która przeszła we Wrocławiu skomplikowaną operację serca i kilka dni temu odleciała do Bagdadu. Zmarła w czwartek rano.
Dziadek dziewczynki zapewnia, że dziecko miało w Iraku dobrą opiekę. Wszyscy przy niej czuwali, szczególnie mama. - Tu panuje potworny klimat. Jest strasznie gorąco i duszno. Nie ma prądu. Udało nam się kupić paliwo do agregatu prądotwórczego. Musieliśmy dać łapówkę, a i tak zapłaciliśmy jeszcze sto dolarów. Teraz litr kosztuje 75 centów, a jeszcze rok temu za dolara można było kupić 70 litrów paliwa (litr kosztował 1,5 centa). Dlatego musimy oszczędzać. Agregat nie może chodzić cały czas, więc w domu jest straszna duchota. Mamy też problem z wodą, pojawia się tylko od czasu do czasu, głównie w nocy. Mamy zbiorniki na dachu i wtedy ją łapiemy. To nie są odpowiednie warunki dla dziecka, ale najlepsze, jakie mogliśmy jej tu stworzyć. Nie ma też opieki lekarskiej, a w Polsce wszyscy się nią troskliwie opiekowali - wyjaśnia.
Mężczyzna opowiada dziennikowi, że dziewczynka "po prostu przestała oddychać". A jeszcze w dzień w środę wyglądała na zdrową. Zapewnia, że Jannat przyjmowała wszystkie lekarstwa. Dopiero w nocy zaczęła mieć duszności.
- Dlaczego nie pojechaliście do szpitala od razu, gdy tylko zaczęła mieć duszności? - dopytuje gazeta. - Nie mogliśmy. W nocy w Bagdadzie jest bardzo niebezpiecznie, poza tym moja przepustka chyba nie jest już ważna, a tu panuje godzina policyjna. Wyjechaliśmy z samego rana, ale szpital jest daleko. W mieście panują ogromne korki, co chwila są kontrole - tłumaczy się.
Źródło: "Super Express"