Nie grzeszą wystrojem ani zapachem. Nie ma w nich marmurowych podgrzewanych płyt, miękkich sof za tysiące euro ani nowoczesnych lamp. Jeżeli jakiś element wystroju przypomina modny styl lat sześćdziesiątych, to znaczy, że tkwi na miejscu od lat sześćdziesiątych i pokrywa się wiekowym kurzem. Właściwie, to jest w nich okropnie, niemodnie i brudno – ale co tam, trudno. I tak je lubię.
Klasyczne lokale z lokalną klasą i niewielką kasą. Są w każdym polskim mieście. Niezmienne, niemodne, niereformowalne. Z dala od turystycznych tras i nieopisane w żadnych przewodnikach. Bez stron internetowych i menu po angielsku. Z tą samą panią kelnerką, która w ’83 roku po godzinie 13 podlewała równo wywiadowcom i poszukiwanym dysydentom. Z lokalnym piwem za pięć złotych (albo mniej). Z ladą chłodniczą pełną garmażerki, którą można spróbować – ale na własne ryzyko. Z niezbyt skomplikowaną kartą dań i nieśmiertelnym kotletem de Volaille (dewolaj dla kogo? No pytam się?!). No i ze stałymi klientami, którzy co dzień proszą szefową o koniaczek albo piwko. Po prostu cudnie.