Pracownikom kontraktowym (stanowiącym większość obsady) Szpitalnego Oddziału Ratunkowego w Szpitalu Dzieciątka Jezus z końcem czerwca wygasły umowy. Jak twierdzą ci, z którymi rozmawialiśmy, dyrekcja placówki zaproponowała im wynagrodzenie niższe o około 20 procent od poziomu wypłat sprzed pandemii. Dlatego część personelu nie podpisało aneksów do umów, co oznaczało problem z obsadą SOR-ze.
- Sprawa jest prosta: w tej chwili nasza sytuacja jako grupy zawodowej jest taka, że zawieszony został dodatek ministerialny (10 złotych do każdej przepracowanej godziny - red.), który dostawaliśmy od czterech lat. Szpital z końcem miesiąca zaproponował nam gołą stawkę 42 złotych za godzinę. To 20-procentowy regres względem tego, co było wcześniej. Nie zgodziliśmy się na to. Napisaliśmy do dyrekcji, że oczekujemy podwyżki, ze względu na obecną, wciąż ciężką sytuację związaną z covidem i to, że obciążenie na SOR-ach jest ogromne. Szpital się nie zgodził - opowiada nam Tomek, jeden z ratowników pracujących na SOR-ze przy Lindleya.
Umowy nie zostały podpisane, więc ratownicy i pielęgniarki nie stawili się 1 lipca w pracy. - Skoro nie mamy umowy, to nie jesteśmy już pracownikami szpitala - zauważa Tomek. Ale zastrzega: - Wszyscy koledzy i koleżanki są gotowi w każdej chwili iść na dyżur, na który byli już wpisani w grafiku, natomiast bez umowy nikt nie będzie pracował.
OGLĄDAJ TVN24 W INTERNECIE NA TVN24 GO >>>
Jego opis pokrywa się z relacją ratowniczki z Lindleya, która skontaktowała się z redakcją Kontaktu 24 (chce pozostać anonimowa): - Dyrekcja szpitala twierdzi, że ratownicy odeszli z pracy w ramach strajku, tylko że to wierutne kłamstwo. Skończyły się nam umowy, a nowe, zaproponowane przez szpital, obejmowały 20 procent niższe wynagrodzenie niż na poprzednich kontraktach. Co ciekawe, lekarze dostali podwyżki - nam się pensje ucina, oni dostają dodatki. W rozmowie z dyrekcją szpitala usłyszeliśmy, że mamy się nie porównywać do lekarzy.
Ratownik: na SOR-ze są ludzie z łapanki
Aby zapewnić ciągłość funkcjonowania SOR-u, dyrekcja ściągnęła do pracy osoby z innych oddziałów. - Tyle że na innych oddziałach też brakuje personelu. Taka sama sytuacja dotyczy szpitala przy Żwirki i Wigury. Nie jesteśmy w stanie zapewnić bezpieczeństwa mieszkańcom Warszawy - twierdzi ratowniczka. Według niej, na SOR-ze przy Lindleya pracowało około 40 ratowników na kontrakcie: - Ci wszyscy ludzie już tam nie pracują. Zostało około dziesięciu ratowników, którzy mieli etat.
- Na SOR-ze mamy obsadę dziesięcioosobową i z tych dziesięciu osób w czwartek w pracy były trzy. Wczoraj w nocy na dyżurze były tylko dwie osoby, a w trakcie dnia cztery i tylko jedna z nich była pracownikiem tego SOR-u. Reszta to oddziałowe z innych oddziałów, ludzie z łapanki, a specyfika pracy na SOR-ze jest taka, że jeśli ktoś nie przepracował tam kilkuset godzin, to sobie nie poradzi - twierdzi Tomek.
Według ratowniczki, "sytuacja jest krytyczna". - Pacjenci odbijają się od drzwi, karetki nie dojeżdżają do pacjentów lub trzeba na nie bardzo długo czekać. To powoduje bezpośrednie zagrożenie życia osób wymagających natychmiastowego przyjęcia - podkreśla.
Maciej, były pielęgniarz pediatrycznego SOR-u w Dziecięcym Szpitalu Klinicznym przy Żwirki i Wigury, mówi nam, że próbowano go ściągnąć do pracy: - Dyrekcja usilnie szuka nowych osób i proponują wyższe stawki niż te, które zaproponowali na umowach swoim pracownikom. Ja dostałam propozycję rozpoczęcia pracy od zaraz za 57 złotych za godzinę. To jest nie w porządku wobec tych pracowników.
Przypomnijmy: Dziecięcy Szpital Kliniczny przy Żwirki i Wigury, Szpital Kliniczny Dzieciątka Jezus przy Lindleya oraz Centralny Szpital Kliniczny przy Banacha tworzą Uniwersyteckie Centrum Kliniczne Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego. Zarządza nimi ta sama dyrekcja.
"To nie piekarnia tylko oddział ratunkowy"
Według naszych rozmówców, dyrekcja początkowo nie chciała rozmawiać o podwyżkach. Zaczęła dopiero wtedy, kiedy pracownicy masowo nie zjawili się w pracy. - Zaproponowaliśmy im zaporową stawkę i zobaczymy co będzie. Już usłyszeliśmy, że mogą nam podnieść stawkę do 57 złotych za godzinę, sytuacja jest płynna. My jesteśmy zgranym, młodym zespołem i znamy swoją wartość. Chcemy godnie zarabiać i pokazać, że zawód ratownika i pielęgniarki przestaje być ciemiężony. Oczekujemy partnerskiego traktowania - nie ukrywa Tomek.
Zastrzega, że nie chodzi o dodatki covidowe, które Ministerstwo Zdrowia od czerwca obcięło między innymi ratownikom medycznym. Problem jest szerszy: - Ratownicy nie mogą sobie pozwolić na jedno miejsce pracy, musimy brać więcej dyżurów, żeby utrzymać rodzinę. Pracujemy po 300-400 godzin w miesiącu. A przecież tu chodzi o dobro pacjenta: jak idę na 24-godzinny dyżur to moja efektywność w pracy jest bardzo obniżona: empatia zaczyna zanikać, ryzyko błędu wzrasta, tracą na tym pacjenci i ja też na tym tracę zdrowie fizyczne i psychiczne. To nie jest piekarnia tylko oddział ratunkowy, tu nie można sobie pozwolić na obstrukcję.
- Mamy dość, bo to zagraża bezpieczeństwu dzieci i dorosłych. Te problemy są zamiatane pod dywan, zarzuca nam się, że kłócimy się tylko o pieniądze, ale nie o to tylko chodzi - przekonuje Maciej. Jego zdaniem analogicznie sytuacja wygląda na SOR-ze przy Żwirki i Wigury: - Jeśli na oddziale nie będzie odpowiedniej liczby wypoczętego personelu, to te dzieci mogą nie dostać właściwej pomocy. Na miejscu przy pacjencie wszystko wykonują pielęgniarze i ratownicy: oni pobierają krew, podają leki zlecone przez lekarza, oni decydują kto potrzebuje pilnej pomocy, a kto może poczekać chwilę dłużej na podstawie parametrów życiowych, ale także swojej wiedzy i doświadczenia. Żeby stanąć na stanowisku triażu u nas w pediatrii potrzeba było trzech lat doświadczenia. Nie da się doświadczonych ludzi zastąpić nowymi, którzy nigdy nie mieli styczności z pracą z dziećmi.
- A na samym końcu traci pacjent: to on nie dostanie pomocy i to on musi jechać do kolejnego szpitala, który i tak jest przeciążony, bo pracownicy są przemęczeni, są na skraju zdrowotności i jest to realne zagrożenie życia i zdrowia obywateli - podsumowuje Maciej.
Dyrekcja: praca SOR-u odbywa się w sposób ciągły, nieprzerwany
Dyrektorka Uniwersyteckiego Centrum Klinicznego Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego Anna Łukasik przekonuje, że SOR nie jest w tak dramatycznej sytuacji, jaką przedstawiają ratownicy. Mimo problemów kadrowych, zapewniono ciągłość funkcjonowania.
- Praca SOR-u przy Lindley'a odbywa się w sposób ciągły, nieprzerwany. Każdy pacjent jest przyjmowany, zespół lekarski był i jest w pracy. Zapewniamy obsadę pięciu osób na dzień i pięciu na noc, więc nie mam wrażenia, że ta obsługa pacjenta jest mniejsza niż wcześniej. Nie było sytuacji, żeby jakiś pacjent nie został zabezpieczony. Na Lindley'a mamy 400 pielęgniarek. One zachowały się odpowiedzialnie i przyszły do pracy za osoby z SOR-u - twierdzi Łukasik. Według niej, nie jest prawdą, że na dyżurach powinno być 10 pracowników. Twierdzi, że chodzi o sześć, siedem osób.
- Osiem osób z umów kontraktowych w ostatnim dniu obowiązywania ich kontraktu nie zdecydowało się podpisać umowy przedłużającej tę pracę, więc ich miejsca zostały obsadzone pracownikami z innych oddziałów. Negocjacje cały czas trwają. Dwie osoby z tej grupy już wróciły do pracy i deklarują chęć podpisania aneksów. Oczekiwania tego zespołu to 70 złotych za godzinę, zaproponowaliśmy im 57 złotych - przyznaje Łukasik. Zastrzega też, że proponowana na początku stawka 42 złotych miała zostać powiększona o 10 złotych dodatku godzinowego: - Kilka dni temu informowałam pracowników na intranecie, że te dodatkowe 10 złotych zostanie im wypłacone ze środków szpitala.
Protest ratowników przed Ministerstwem Zdrowia
Te same kwestie, o których mówią nasi rozmówcy, poruszali ratownicy, którzy protestowali w środę w wielu miastach Polski, między innymi w Warszawie, Katowicach, Krakowie, Wrocławiu, Poznaniu i Olsztynie. Domagali się wzrostu wynagrodzeń, nowelizacji ustawy o Państwowym Ratownictwie Medycznym oraz powrotu do rozmów z resortem zdrowia.
- Musimy dużo czasu spędzać w pracy, mało czasu spędzamy z dziećmi. Praca ratownika medycznego nie rozpieszcza. Dużo pracujemy, mało zarabiamy. Jesteśmy kiepsko traktowani i nasze dzieci też nie są głupie i widzą, co się dzieje. Jest trudno pogodzić obowiązki zawodowe, jak i prywatne - opowiadało na antenie TVN24 małżeństwo ratowników medycznych z dwójką dzieci. - Niech się państwo obudzi, bo następna pandemia może być bez nas - dodała inna ratowniczka.
Autorka/Autor: Marcela Pęciak
Źródło: tvnwarszawa.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvnwarszawa.pl