Jerzy M. i Jakub R. Wczoraj wpływowi urzędnicy, dziś podejrzani

Marcin Bajko komentuje aferę reprywatyzacyjną
Źródło: TVN24

Ci dwaj wysocy rangą urzędnicy w imieniu ratusza decydowali o zwrocie nieruchomości, między innymi wyjątkowo cennej działki przy Pałacu Kultury. Sprawa skończyła się wielką aferą, na fali której wyszły na jaw inne kontrowersje. Okazało się, że obaj panowie mieli większe uprawnienia niż ich szef. Dziś obaj mają prokuratorskie zarzuty. Karierze Jerzego M. i Jakuba R. przyjrzał się reporter programu "Czarno na Białym" Leszek Dawidowicz.

Dziennikarz skontaktował się z człowiekiem, który przez wiele lat był twarzą warszawskiej reprywatyzacji. Marcin Bajko, w przeciwieństwie do swoich zastępców, nie ma żadnych zarzutów. Słynął z tego, że nic nie podpisywał, bo nie miał upoważnienia Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Pytany w rozmowie telefonicznej przez reportera TVN24, czy boi się zarzutów, zaprzeczył. - Wie pan co, nie chce mi się o tym mówić. Ja dzisiaj zajmuję się zupełnie czymś innym i nie chcę do tego wracać. Uważam, że merytorycznie to się wszystko broni - stwierdził Bajko.

Zatrzymany i aresztowany został jednak zastępca Bajki - Jakub R., szara eminencja warszawskiego Biura Gospodarki Nieruchomościami. W czwartek przedłużono mu tymczasowy areszt.

- Jego wspólnikami w biznesie reprywatyzacyjnym są jego rodzice. Znana warszawska adwokat i ojciec, który był wiceministrem zdrowia w rządzie Marka Belki - wyjaśnia Jan Śpiewak, miejski aktywista.

Wicedyrektor słynął z wystawnego trybu życia. Potwierdzają to wyrzuceni z ratusza urzędnicy. - Krążyły historie o jego wyjazdach zagranicznych na targi w Cannes, o takim wystawnym trybie życia, który lubił. Zna świetnie francuski, był duszą towarzystwa - wspomina były urzędnik ratusza, który chce pozostać anonimowy.

Zatrzymani i aresztowani zostali jego rodzice, z którymi kilkanaście miesięcy temu rozmawiali dziennikarze TVN24. - Ktoś mający bardzo wrażliwe sumienie urzędnicze, może powiedzieć: nieetyczne. Ale wie pan, jak mówią "prawo to jest minimum moralności" - stwierdził wówczas ojciec R.

Zarzuty dostał również wicedyrektor Jerzy M., następca Jakuba R. w stołecznym ratuszu, człowiek, który podpisywał ważne decyzje zwrotowe. - Teraz jest pytanie tylko takie czy tej racji nie mieli, bo byli dyletantami, czy racji nie mieli bo nie chcieli jej mieć - uśmiecha się stołeczny radny Oskar Hejka.

Obydwu wicedyrektorów łączy wiele: budynek przy ulicy Kazimierzowskiej 34, wspólna przeszłość i to, że byli kluczowymi urzędnikami stołecznego ratusza.

Marcin Bajko

Żeby zrozumieć wyjątkowy pomysł na warszawską reprywatyzację trzeba zrozumieć oraz kim byli wicedyrektorowie Jakub R. i Jerzy M. trzeba poznać ich szefa: dyrektora, który przez lata za reprywatyzację odpowiadał i nie odpowiadał jednocześnie. Rozmawialiśmy z nim następnego dnia po tym, jak wyleciał z ratusza.

- Kto tak naprawdę wydawał decyzje - pan czy Jakub R., wtedy kiedy on jeszcze w ratuszu pracował? - pytał wówczas dziennikarz TVN24.

- Decyzje, osoba upoważniona - odpowiedział Bajko.

- Czyli kto za nie odpowiadał? Pan czy R.? - dopytywał dziennikarz.

- Za każdą decyzję odpowiada osoba, która ją podpisuje. Takie było założenie, że jeżeli ja tego nie podpisuję, to nie mogę ponosić za to odpowiedzialności - odpowiedział dyrektor.

- Zarówno w BGN-ie jak i w ratuszu były tak osoby, które zdecydowały się firmować pewne rzeczy swoim nazwiskiem - komentuje działaczka organizacji lokatorskich.

W przeciwieństwie do swojego Bajki dzisiejszy szef Biura Spraw Dekretowych (zastąpiło zlikwidowany BGN) decyzje podpisywać może i z tego korzysta. To pewna nowość na tym stanowisku. Ale Piotr Rodkiewicz na pytania o swojego poprzednika odpowiadać nie chce. Dlaczego? - Bo jestem następcą pana Bajki, to jest teraz bardzo modne, żeby krytykować swoich poprzedników. Ale ja tego robić nie będę - ucina.

Marcin Bajko nie ma żadnych zarzutów mimo, że w tej sprawie był wielokrotnie przesłuchiwany.

Jakub R.

Jakub R. odchodził z ratusza w atmosferze skandalu. Odchodził, bo jego rodzice odkupili roszczenia do kamienicy przy Kazimierzowskiej, odzyskali ją od miasta, a później przekazali ją swojemu synowi.

- Sprzedaż roszczeń następowała w momencie, kiedy pan dyrektor R. był dyrektorem i odpowiadał za procesy zwrotowe. I tego typu urzędnik, posiadający tak kluczową wiedzę dla tego biznesu reprywatyzacyjnego sam wchodzi w posiadanie kamienicy. On, jego rodzina - opisuje sytuację radny Hejka.

- W mojej ocenie jest to sytuacja naganna, dlatego zgłosiliśmy to do prokuratury. Ja sobie nie wyobrażam, że odpowiadając za obszar reprywatyzacji sam miałbym roszczenie - komentował wówczas Jarosław Jóźwiak, wiceprezydent stolicy. Niedługo później sam stracił pracę w ratuszu. Jednak kamienica przy Kazimierzowskiej wciąż należy do Jakuba R., z czym trudno pogodzić się mieszkańcom.

Dziś z R. nie ma kontaktu. Dziennikarz TVN24 zadzwonił do człowieka, który miał się opiekować jego nieruchomością. - Właściciel jest osadzony w areszcie śledczym, więc nie mam kontaktu. Całe postępowanie reprywatyzacyjne i afera pokazują, że nie wiadomo, kto powinien się obawiać, kto spodziewać - odpowiedział.

To jak były wicedyrektor z ratusza przejął kamienicę bada prokuratura. Toczy się w tej sprawie osobne postępowanie. Na razie nikt nie usłyszał zarzutów.

Jerzy M.

Następcą Jakuba R. w ratuszu został Jerzy M. - W momencie jak R. odchodził, dyrektor biura - wówczas Marcin Bajko - wskazał pana M. jako pełniącego obowiązki. I on przejął działkę po R. - przypomina były urzędnik stołecznego ratusza.

Jak się okazuje Jerzy M. był dla Jakuba R. ważny między innymi ze względu na kamienicę, która w momencie, gdy Jakub R. odchodził z ratusza, jeszcze formalnie do niego nie należała.

- Myśmy go zaczęli obserwować wtedy, kiedy podpisał decyzję zwrotową na rzecz Jakuba R. kamienic przy Kazimierzowskiej 34. To była jedna z jego pierwszych decyzji, które podjął. On właściwie z marszu zaczął podpisywać te decyzje korzystne właśnie dla Jakuba R. - mówi Jan Śpiewak ze stowarzyszenia Wolne Miasto Warszawa.

- Podpisał tę decyzję zwrotową dla R. Jak też dowiedzieliśmy się później, znali się z poprzedniej pracy - dodaje były urzędnik ratusza.

Jakub R. był we władzach spółki Euroscript-Polska zajmującej się tłumaczeniami. Jak pisała "Gazeta Wyborcza": spółka wkrótce po zarejestrowaniu dostała warte miliony zlecenie od ówczesnego Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej. Za przetargi w UKIE odpowiadał wtedy Jerzy M., ten który po latach spotka Jakuba R. w Biurze Gospodarki Nieruchomościami, a potem zastąpi go na tym stanowisku.

Powstaje pytanie, czy Jerzy M. trafił do warszawskiego BGN przez przypadek? - Był konkurs. M. startował w tym konkursie i dostał pracę w ratuszu. Natomiast, czy był zachęcony do wystartowania w tym konkursie, tego do końca nie wiadomo, ale fakt tej znajomości może na to wskazywać - zauważa były urzędnik.

Marcin Bajko tę sprawę bagatelizuje. - Co to znaczy powiązania? Że ktoś kogoś zna? Przecież wszyscy się znają ze wszystkimi - mówi w rozmowie telefonicznej były dyrektor BGN.

Chmielna 70

Jakuba R. i Jerzego M. łączy jeszcze sprawa słynnej Chmielnej 70. Decyzje o wydaniu działki w centrum Warszawy podpisał Jakub R. Ze strony prawnej sprawę opiniował Jerzy M. i także on dostał zarzuty niedopełnienia obowiązków w związku z tą transakcją.

- Nie sprawdzono miedzy innymi, czy dawny właściciel dostał odszkodowania na mocy układu indemnizacyjnego zawartego pomiędzy Polską a Królestwem Danii. A takie odszkodowanie dostał. Szkoda, którą poniósł ratusz miejski wynosi przeszło 60 milionów złotych - powiedziała Anna Zimoląg z Prokuratury Regionalnej we Wrocławiu prowadzącej sprawy reprywatyzacyjne.

Za decyzję zwrotową najpopularniejszej warszawskiej działki oskarżony jest tez Jakub R. Ponadto prokuratura zarzuca mu przyjęcie niebagatelnej łapówki - ponad 2,5 miliona złotych. Łapówki, która miała byłemu dyrektorowi pomóc uzyskać decyzję zwrotu wartej miliony złotych działki.

Jednak dziś ich były szef może mówić pozytywnie tylko o Jerzym M. - Jeżeli pan chce, żebym coś o M. powiedział, to mogę spokojnie powiedzieć, że do jego merytorycznych zdolności nigdy nie miałem uwag. To nie są powiązania tylko znajomości ewentualnie. Istotniejsze jest to, że ja do jego merytorycznej pracy nigdy nie miałem uwag - mówi dziś Marcin Bajko.

Narbutta 60

Inaczej niż prokuratura, która zajęła się jeszcze jedną kamienicą, którą w ręce dawnych właścicieli oddał były wicedyrektor Jerzy M.

- Urząd uznał za prawdziwy akt notarialny podpisany w 1947 roku przez notariusza, którego najprawdopodobniej nie było, w budynku, który nie istniał - wyjaśnia Jan Śpiewak.

Prokuratura sprawdza, czy akt notarialny datowany na 1947 rok jest prawdziwy. Człowieka, który go sporządzał nie było wtedy na liście notariuszy.

- Przebadałem tę sprawę i moim zdaniem nie ma żadnej patologii. Jeżeli zarzuca się fałszerstwo no to trzeba to udowodnić - twierdzi Piotr Rodkiewicz.

- Oprócz działań funkcjonariuszy publicznych w toku tego postępowania badane są też przestępstwa przeciwko dokumentom, w tym podrobienie tych dokumentów i potwierdzenie nieprawdy w tych dokumentach - informuje Anna Zimoląg.

Leszek Dawidowicz, "Czarno na białym" TVN24

Czytaj także: