- Kary wymierzone oskarżonym są bardzo surowe, ale trudno w realiach tej sprawy przyjąć, aby były to kary rażąco niewspółmierne - podkreślała podczas poniedziałkowej rozprawy sędzia Ewa Plawgo z Sądu Apelacyjnego w Warszawie.Sąd w całości odrzucił apelacje wniesione przez obrońców 33-letniej Moniki A. oraz 22-letniego Grzegorza R.Oboje byli sądzeni za zabójstwo z "motywacji zasługującej na szczególne potępienie". Ona, jako inicjatorka tej zbrodni została skazana na dożywocie. On, zwerbowany do pomocy, spędzi w więzieniu 25 lat. Oboje zostali też pozbawieni praw publicznych na dziesięć lat.Po raz pierwszy w tej dekadzie warszawski sąd orzekł karę dożywotniego pozbawienia wolności wobec kobiety.
Zrzucali na siebie winę
To była jedna z najbardziej wyrachowanych zbrodni ostatnich lat. Monika A., w przeszłości bibliotekarka, strażniczka więzienna, później księgowa, z wyższym wykształceniem (zawód wyuczony: zarządzanie przedsiębiorstwem zintegrowanej Europy) i wysokim ilorazem inteligencji, matka 9-letniego chłopca, zdecydowała się zabić 86-letniego Aleksandra P., by przejąć mieszkania w centrum Warszawy, których właścicielem był starszy pan.Sąd podkreślał w poniedziałek, że oskarżona znała sytuację majątkową swojej ofiary, wiedziała, że mężczyzna żyje samotnie, nie utrzymuje bliskich kontaktów z rodziną. - Miała motyw finansowy, motyw do tego, by pozbawić życia Aleksandra P. – mówiła sędzia Plawgo.Ale Monika A. sama nie była w stanie przeprowadzić zabójstwa. Wzięła do pomocy młodszego o 11 lat Grzegorza R., chłopaka siostry swojej przyjaciółki. Później zresztą całą winę próbowała zwalić na niego. On nie pozostał jej dłużny. Podczas przesłuchania przyznał, że był w mieszkaniu w chwili zbrodni, ale twierdził, że to Monika poderżnęła gardło Aleksandrowi P.- Oskarżeni obrali dość specyficzną, acz dopuszczalną formę obrony, przerzucając na siebie odpowiedzialność za zabójstwo. W związku z tym, sąd nie do końca był w stanie odtworzyć przebieg wydarzeń – mówiła sędzia Plawgo. Nie udało się jednoznacznie ustalić, kto zadał ten jeden śmiertelny cios. – Jednak to, kto uderzył Aleksandra P. nożem, pozostaje bez znaczenia – zaznaczyła sędzia. Byli razem, razem dokonali zbrodni, razem odpowiedzieli za nią przed sądem.Z kolei sąd pierwszej instancji uznał, że Grzegorz R. był tylko "narzędziem" rękach Moniki A., ale "narzędziem świadomym".
Kamera ukryta w pilocie
Monika A. nie tylko zaplanowała zabójstwo, ale też zrobiła wiele, by przejąć mieszkania. Przez kilka miesięcy ćwiczyła podpis ofiary, szukała notariusza, który pomógłby jej sfinalizować przepisanie nieruchomości.- Monika chciała znaleźć notariusza na tzw. du… - mówił w śledztwie jeden ze świadków. Oskarżona miała go uwieść, a gdyby się opierał, to zaszantażować nagraniem z ukrytej kamery. Taką kamerę (w pilocie od telewizora) policja znalazła w jednym z mieszkań. W aktach sprawy jest korespondencja sms-owa z prawnikiem z Trójmiasta, który chciał skorzystać z nietypowych praktyk seksualnych oferowanych przez oskarżoną. Ostatecznie notariusz nie spotkał się z oskarżoną. Najprawdopodobniej przestraszył się. Policja nie ustaliła jego tożsamości.Aleksander P. zginął na początku maja 2014 r. w wynajętym przez A. mieszkaniu na Sadybie. Zabójcy upchnęli jego ciało w walizce (kupionej specjalnie w tym celu, już po zabójstwie), a następnie wywieźli w okolice Płońska i zakopali. Ślady krwi w mieszkaniu uprzątnęli m.in. malując zachlapane ściany.Po trzech tygodniach Monika A. uznała, że zwłoki trzeba przenieść w inne miejsce i spalić. Do pomocy wzięli Olę (wówczas 15-letnią), dziewczynę Grzegorza R. To właśnie ona opowiedziała o wszystkim swojej siostrze (czyli przyjaciółce Moniki A.), a ta z kolei swojemu chłopakowi, który był policjantem w komendzie w Nowym Dworze Mazowieckim. W ten sposób, półtora miesiąca po zbrodni, o sprawie dowiedziała się prokuratura. Wcześniej Aleksandra P. nikt nie szukał, bo nikt się jego losem nie interesował.
"Sprawa jak z filmu braci Cohen"
- W ocenie sądu, to sprawa rodem z mrocznego, skandynawskiego kryminału albo (filmu - red.) braci Cohen. Ale zdarzenia, które się wydarzyły, to nie jest fabuła wymyślona przez Jo Nesbø czy Ethana Coena. To rzeczywistość, która miała miejsce niespełna dwa lata temu w nieodległych miejscach od miejsca, w którym się aktualnie znajdujemy - mówił w kwietniu 2016 r. sędzia Michał Piotrowski ogłaszając pierwszy wyrok w tej sprawie.Sędzia przytoczył list, w którym skazana opisywała samą siebie: "Zła jestem głównie na siebie, bo pod postacią słodkiej dziewczyny i namiętnej kobiety zawsze krył się okrutny demon, który tylko czeka aby zaatakować i wbić swoje kły w szyję potencjalnych ofiar".- Okoliczności tej sprawy, w ocenie sądu nakazują zgodzić się z tym metaforycznym, może nieco grafomańskim, ale trafnym opisem oskarżonej dokonanym przez nią samą – dodawał sędzia Piotrowski. - To nie są surowe kary, to kary sprawiedliwe. Tylko w ten sposób oskarżeni mogą zrozumieć ogrom zła, jakie wyrządzili. Ta sprawa pokazuje, do czego jest zdolny człowiek, kiedy kieruje się chciwością – podsumowywał sędzia.Choć wcześniej podczas rozpraw Monika A. wielokrotnie płakała (prok. Maciej Godzisz mówił, że potrafi płakać na zawołanie) w chwili ogłaszania wyroku sądu pierwszej instancji jej twarz pozostała nieruchoma.Jak zareagowała na informację o utrzymaniu wyroku w mocy? Nie wiadomo. Ani Moniki A., ani Grzegorza R. nie było w poniedziałek w sądzie.
TAKI WYROK WYDAŁ SĄD OKRĘGOWY:
Piotr Machajski
Wyrok w sprawie głośnego morderstwa
Źródło zdjęcia głównego: archiwum TVN24