I żyli długo i szczęśliwie, na co zasłużyli – bo po tym, co wcześniej przeżyli, to już ledwo żyli. Dziś pierwsza czeRwcowa (z naciskiem na R) sobota, więc będzie o ślubach.
Październik miesiącem oszczędzania, kwiecień miesiącem pamięci narodowej, no a czerwiec – miesiącem ślubów. W moim kalendarzu na ten miesiąc ślub co sobotę. W jedną z nich – mój. Stojąc w kolejnej kolejce do składania życzeń kolejnym Państwu Młodym wiele można usłyszeć. Aż ciarki przechodzą.
Najpierw wejście do kościoła. Zdradliwy dywan pełen pułapek na niewygodne buty na niebezpiecznych obcasach. Ołtarz. Nerwy coraz większe. Którędy podejść? Jak się nie potknąć? A zdradliwy welon opada coraz bardziej – już ledwo się trzyma na ślubnej fryzurze. A jak odpadnie, upadnie i ceremonia legnie w gruzach? Na szczęście świadkowa trzyma rękę na pulsie, czyli na welonie. Poprawiony i proces opadania zdecydowanie zwolnił. Przysięga. Koszmar. Jak nie pokręcić tekstu? Na jednym ze ślubów słyszeliśmy: „...i że Cię nie dopuszczę aż do śmierci.”. Obrączki. Pan młody trzęsącymi się rękami próbuje wcisnąć pierścień na palec wskazujący. Nie tu! Tu! Uff, dobrze. Już jesteśmy małżeństwem i wracamy na miejsca. W zgodnej opinii panien młodych w tym momencie powoli wraca świadomość, która dotychczas szybowała gdzieś pod sklepieniem kościoła, pozwalając obserwować ceremonię z pewnego oddalenia. To kto to mówił tę przysięgę? Ja? No proszę, jakoś poszło. Ave Maria a my wciąż przodem do ołtarza. Wybrzmiało? Tak. Wychodzimy. Marsz weselny i znowu ten dywan. Udało się. Przy odbieraniu życzeń odzyskujemy rezon. Tracą go za to ci, którzy w kolejce do nas wysłuchują powyżej przytoczonych opowieści, myśląc o czekającej ich niedługo uroczystości.
No cóż, panny młode zdecydowanie nie mają łatwego życia. Bo – powiedzmy sobie szczerze – pan młody w trakcie tej ceremonii to tylko dodatek do sukni. Ja mam jeszcze trochę czasu i nawet nie nabyłem garnituru. Jako dodatek do sukni powinienem zdążyć.