Marianna miała 44 lata i dwie wojny za sobą. Dzieci poroniła, męża straciła, zostało jej chore ciało. Prowadziła kiosk z papierosami tuż przy Rynku Głównym. A Stanisław był młody, studiował medycynę i chętnie przyjmował podarunki od starszej kobiety. Szybko jednak okazało się, że lekarski fartuch jest tylko kostiumem dla przebiegłego hochsztaplera. Słabość do Stanisława kosztowała Mariannę życie.
Sprzątanie wagonów pociągów, które zajechały na stację w Gdyni, przebiegało według ustalonego porządku – wytarcie okien, stolików, zamiecenie podłóg. W zakresie obowiązków sprzątaczki Bronisławy Rzadkowskiej z całą pewnością nie było wyciąganie ludzkich nóg spod siedzeń.
30 sierpnia 1955 roku w pociągu z Krakowa miotła Bronisławy natrafiła na nieco większy pakunek. Kilka ruchów i spod siedzenia wytoczyła się ludzka noga, porządnie owinięta kawałkiem gazety. Przerażona Bronisława wezwała na pomoc jednego z pracowników kolei. Mężczyzna wszedł do przedziału i potwierdził, że leży tam ludzka kończyna. Druga wciąż była ukryta pod siedzeniem.
Śledczy z Gdyni próbowali ustalić szczegóły zbrodni, do której niechybnie doszło, ale nie było to łatwe bez "kompletnych" zwłok. Były tylko dwie ludzkie nogi w pończochach. Lewa - owinięta w podhalańską edycję "Gazety Krakowskiej", prawa - w szary papier. Gazeta i trasa pociągu, w którym dokonano makabrycznego znaleziska, wskazywały, że to w Krakowie popełniono mord. Tam jednak również nie znaleziono reszty zwłok.
Bagaż numer 85703
Tymczasem w dworcowej bagażowni we Wrocławiu unosił się potworny smród. Ważący 56 kilogramów bagaż numer 85703 wyglądał zupełnie zwyczajnie: ot, wiklinowy kosz w biało-brązowe pasy, zamknięty na dwie kłódki.
Roman Rusznica, który tego dnia pełnił służbę w magazynie, podczas śledztwa wspominał, że wezwał swojego przełożonego, bo "z kosza mocno czuć było padliną".
10 września 1955 roku bagaż otwarto w obecności kierownika magazynu. Po podniesieniu klapy kosza odór uderzył ze zdwojoną siłą, a oczom zgromadzonych ukazał się dziwny kształt, przykryty żółto-zieloną kapą. Były to zdekapitowane ludzkie zwłoki bez nóg.
Antoni Nowak z wrocławskiej komendy milicji odnotował w swoim raporcie z tego dnia: "W koszu znajdują się zwłoki bez głowy i nóg poniżej kolan. Ułożenie wzdłuż kosza nogami do lewego boku Owinięte w kapę 185x130". Kapa była wyszywana we wzór kwiatów i liści.
W koszu, pod zwłokami, leżały także: ręcznik, szmaty, kawałki flaneli, papier tapetowy, czerwony nylonowy pasek i dziecięce gumowe majteczki. Te ostatnie zabezpieczały miejsce, w którym głowa została odseparowana od ciała.
Przy zwłokach znaleziono też czarny metalowy krzyż i guzik. Żaden z tych przedmiotów jednak nie przybliżył śledczych do ustalenia tożsamości denatki.
Czyj to kosz?
Cztery dni później, 14 września, wszczęto śledztwo w sprawie zabójstwa.
Szybko ustalono, że bagaż numer 85703 przyjechał z Krakowa i został nadany 29 sierpnia wieczorem. Sekcja zwłok we wrocławskim Zakładzie Medycyny Sądowej potwierdziła przypuszczenia śledczych – znalezione z Gdyni nogi i odkryte we Wrocławiu zwłoki należały do jednej osoby. Biegli określili również wiek denatki (około 30-40 lat), jej wzrost (około 160 centymetrów) i datę śmierci (dwa tygodnie wcześniej). Wiadomo było też, że kobieta przebyła co najmniej jeden poród.
Nadal jednak nie było wiadomo, jak kobieta zginęła, z czyich rąk, a przede wszystkim – kim jest.
Problemów nastręczał śledczym też sam kosz – był tak zwyczajny, że nikt na dworcu w Krakowie nie pamiętał momentu nadawania go, a tym bardziej twarzy osoby, która go dostarczyła. Naklejka z danymi odbiorcy i nadawcy uległa uszkodzeniu, nie dało się z niej nic odczytać. Pracownicy ekspedycji bagażowej rozkładali ręce, zgodnie twierdząc, że "takich koszy codziennie nadawanych jest kilka".
"Robię takie skoki…"
Przełomem w śledztwie wydawało się zeznanie Adama Wierzbowskiego, członka obsługi pociągu do Wrocławia. Mężczyzna przypomniał sobie, że 29 sierpnia, kiedy on i reszta jego drużyny odpoczywali w przydworcowych koszarach dla kolejarzy, ktoś zapukał do ich pokoju.
"W drzwiach stanął osobnik w mundurze kolejarza i drugi ubrany po cywilnemu i zapytał: który z was to jest kierownik pociągu Madziarz? Powiedział, że posiada bardzo ważną rzecz i poprosił kierownika, by wyszedł z nim na korytarz, kierownik odmówił" – zeznał Wierzbowski.
W tej sytuacji tajemniczy mężczyzna wyłożył swoją sprawę w obecności wszystkich konduktorów. Kolejarz, który mu towarzyszył, nie odezwał się.
"Powiedział robię takie skoki, dam wam 1000 złotych i pojadę z wami bez biletu w wagonie bagażowym, wezmę wódki, wypijemy sobie po drodze" – wspominał Marian Madziarz, kierownik wrocławskiego pociągu.
Kolejarze byli jednak ostrożni – uznali, że to fortel krakowskiej drużyny kolejarzy, "żeby ich upić i skompromitować". Dlatego odesłali natręta z kwitkiem, mimo że ten zaczął obiecywać im coraz większe zyski.
To był trop, za którym podążyli śledczy. Ustalenie tożsamości dziwnego mężczyzny okazało się proste. Koszarowa Władysława Trojanowska, która miała pilnować, by do hotelu nie wchodził nikt niepożądany, zeznała, że to był Władysław Wyżga.
Dama w opałach?
Wyżga uchodził w Krakowie za pijaka, hulakę i złodzieja. Jego sąsiad Władysław Łacheta mówił, że "prowadzi on życie nieokreślone, przebywa stale poza domem, cieszy się złą opinią", a Jadwiga Wyżga podczas przesłuchania powiedziała milicjantom, że 29 sierpnia mąż zostawił jej w domu kartkę z informacją, iż "jest ścigany przez MO i będzie się ukrywał". 11 listopada 1955 roku Władysław został zatrzymany. Kolejarze zidentyfikowali go podczas okazania. Miesiąc później milicjanci zatrzymali Henryka Kwapisza, który towarzyszył Wyżdze na dworcu – nie był to jednak ten kolejarz, który przyszedł z nim do koszar. Tożsamości tego mężczyzny śledczy nie poznali nigdy.
Początkowo śledczy byli zadowoleni – człowiek, który nadał kosz z trupem, musiał przecież wiedzieć, kto go tam umieścił, a może nawet był mordercą. Nie zdołali jednak ani Wyżdze, ani Kwapiszowi udowodnić udziału w zbrodni.
Władysław bagatelizował swój udział w całej sprawie: ktoś go poprosił o pomoc w nadaniu kosza, ale nie pamiętał, kto to był. Kwapisz przyznał tylko, że 29 sierpnia był na dworcu z Wyżgą, który "oświadczył, że jakaś kobieta ma do przeniesienia kosz, który mogą obaj przenieść i za to zarobią około 50 złotych". Kiedy pokazano mu kosz, w którym odkryto zwłoki, potwierdził, że to ten sam.
Co z tego jednak, skoro nie znał ani domniemanej właścicielki kosza, ani jego rzeczywistej zawartości?
25 grudnia 1955 roku Kwapisza wypuszczono z aresztu. Śledczy nadal nie mieli ani podejrzanego, ani nawet nazwiska ofiary, więc 23 maja 1956 śledztwo w sprawie zabójstwa kobiety umorzono. Tak miało pozostać jeszcze przez wiele miesięcy.
"Weźcie się za tego doktorka"
Sprawa Marianny Gałuszki początkowo dotyczyła zaginięcia.
We wrześniu 1956 roku sierżant Józef Krawczyk z krakowskiej milicji udał się na ulicę Zwierzyniecką, by potwierdzić, że obywatelka Gałuszka faktycznie nie wymeldowała się z lokalu numer 13. Mieszkanie zajmowała z nieco starszą od siebie Matroną Kazieczko.
Pierwsza notatka dotycząca zaginięcia Marianny ma datę 5 września 1956. Ostatni dokument, w którym traktowano Gałuszkową jako zaginioną, został sporządzony w lutym 1957.
W tym czasie śledczy przesłuchiwali znajomych i rodzinę Marianny. Kobieta prowadziła kiosk z papierosami tuż przy Rynku Głównym, ale wkrótce okazało się, że spod lady handlowała towarami luksusowymi i walutą – nic dziwnego więc, że wiele osób ją kojarzyło.
Z zeznań świadków wyłonił się obraz 44-letniej nieszczęśliwej i mocno schorowanej kobiety. Badający jej zaginięcie funkcjonariusz zanotował po rozmowie ze współlokatorką Marianny, że Gałuszkowa "miała charakter skryty, nie zwierzała się, do kogo idzie lub z kim utrzymuje kontakty". Adwokat Jerzy Horowski zeznał natomiast, że Marianna często pożyczała różnym ludziom pieniądze, a później musiała procesować się o ich zwrot. "Ludzie bardzo ją wykorzystywali" – zauważył Horowski. To on reprezentował ją w sprawach dotyczących długów.
Zeznania świadków miały wspólny mianownik – niemal każdy wspominał o tajemniczym "doktorku", u którego miała leczyć się Marianna.
Początkowo milicjanci nie przywiązywali do postaci "doktorka" większej wagi. "Miała być leczona przez jakiegoś lekarza, który mieszka przy ulicy Długiej na końcu obok apteki" – czytamy w notatce sierżanta Krawczyka z grudnia 1956.
"Miała bardzo bliskiego opiekuna, któremu ufała (…) nazywając go doktorek" – zeznała Maria Oczkiewicz, pielęgniarka, która opiekowała się Marianną i robiła jej zastrzyki. Następnie dodała: "Weźcie się dobrze do tego doktorka, to on wam wszystko wyśpiewa o zaginionej".
Brat Marianny, mieszkający pod Krosnem, Józef Półchłopek widział ją po raz ostatni w czerwcu 1955 roku, kiedy siostra przyjechała do niego w odwiedziny. Nie zabawiła jednak długo.
"Mówiła, że miał z nią przyjechać lekarz, z którym się zna i który jej pomaga, lecz nie miał czasu. Wsiadł z nią co prawda do pociągu, ale wysiadł na stacji w połowie drogi. Siostra była zdenerwowana bardzo i następnego dnia wróciła do Krakowa" – zeznał Józef Półchłopek.
Jest w szpitalu. Jest w sanatorium. Zbiera jabłka
Współlokatorka Gałuszkowej, Matrona Kazieczko, była ostatnią osobą, która widziała Mariannę żywą. Było to rankiem 29 sierpnia 1955 roku. Tego dnia Gałuszkowa wstała wcześniej, była nerwowa i podekscytowana, kręciła się po ich niewielkim mieszkaniu. Powtarzała pod nosem, "żeby to łóżko już było". Matrona zrozumiała, że jej współlokatorka chce sobie kupić nowy mebel. Łóżko, na którym dotychczas spała Marianna, rozlatywało się i z jednej strony było podparte kamieniem.
O 6.30 Matrona wyszła do kościoła na mszę. Kiedy wróciła, Marianny już nie było.
Od zaginięcia kobiety do wszczęcia jej poszukiwań upłynął ponad rok. Okazało się, że wszyscy świadkowie, którzy mogliby zaalarmować służby i wszcząć poszukiwania Marianny, krótko po zniknięciu kobiety natknęli się na tajemniczego "doktorka", który uspokajał, że Gałuszkowa wyjechała lub przebywa w szpitalu albo w sanatorium. Inni świadkowie, głównie stali klienci Marianny i ludzie pracujący nieopodal jej straganu, wspominali, że mówił też, jakoby Marianna miała pojechać do brata na wieś zbierać jabłka.
Mieszkający w Argentynie Karol Półchłopek, brat Marianny i Józefa, również niczego nie podejrzewał. Jeszcze przez jakiś czas po zaginięciu siostry dostawał listy, w których zapewniała go, że leczy się w sanatorium i prosiła o przesłanie niedostępnych w Polsce leków. Śledczy ustalili później, że wspomniane listy najprawdopodobniej pisał i wysyłał morderca.
Jako pierwsza nazwisko "lekarza” podała Jadwiga Zapasek, niedosłysząca kobieta, która prała i cerowała ubrania Marianny. Stanisław Wójcik trafił do akt sprawy.
Kim jesteś, doktorku?
Podczas pierwszych przesłuchań mężczyzny milicjanci usłyszeli to samo, co znajomi Marianny – kioskarka jest w szpitalu, ale Stanisław nie wie, gdzie konkretnie. Ani tego, kiedy wróci.
Stanisław przyznał się do znajomości z Marianną bez oporów – oświadczył, iż poznał ją podczas swoich studiów w 1948 roku i że "była u niego w leczeniu". Wkrótce znajomość stała się bardziej zażyła. Podczas badania w klinice Stanisław stwierdził u Marianny nieuleczalny paraliż, który objawiał się postępującym niedowładem lewej nogi i ręki.
"Prosiła mnie o zainteresowanie się jej chorobą i zastosowanie medykamentów" – opowiadał dalej Wójcik. Dlatego dawał czasami Mariannie zastrzyki.
Te wyjaśnienia brzmiały niewinnie, więc śledczy na jakiś czas porzucili ten trop. W końcu wypadało uwierzyć szanowanemu w całym Krakowie lekarzowi...
Już nie N.N.
Śledztwo w sprawie zniknięcia Marianny Gałuszki toczyło się powoli. Ponieważ nie było ciała, Marianna wciąż traktowana była jako osoba zaginiona – wiadomo, że taki stan rzeczy utrzymywał się co najmniej do lutego 1957 roku. Taką datę ma znajdujący się w aktach sprawy wykaz małopolskich domów opieki, które na zapytanie milicji zgodnie stwierdziły, że nie znajduje się u nich taka pacjentka.
Śledczy w końcu skojarzyli, że tego samego dnia, kiedy Marianna była widziana po raz ostatni, ktoś nadał na krakowskim dworcu kosz, w którym ukryto zwłoki około 40-letniej kobiety.
Wkrótce śledczy pokazali przyjaciółce Marianny, Jadwidze Zapasek, odzież, w którą ubrane było ciało z kosza. Kobieta rozpoznała niemal wszystkie elementy – począwszy od sukienki (sama ją cerowała), poprzez chałat (Marianna kupiła go tuż przed swoim zaginięciem, do szpitala), aż po czerwony pasek (Jadwiga pożyczyła go kiedyś od Marianny i jej króliki strasznie go pogryzły, o co Marianna bardzo się na Jadwigę pogniewała). Nie rozpoznała natomiast samego kosza, kapy, w którą zawinięte było ciało, ścierki, ręcznika ani dziecięcych majteczek, które owinięte były wokół kikuta szyi.
W milicjantach odżyła nadzieja na rozwikłanie makabrycznej sprawy zwłok w koszu. Teraz mieli już nazwisko denatki. Ponownie przesłuchano wszystkich znajomych Marianny.
Świadkowie, którzy podobnie jak wcześniej wskazywali "doktora Wójcika" jako tego, który może coś wiedzieć o okolicznościach zaginięcia Marianny, mówili teraz, że to on zabił. Adwokat Jerzy Horowski przypomniał sobie, że ostatnia sprawa sądowa, którą prowadził dla Marianny, dotyczyła właśnie pokaźnego długu, który zaciągnął u niej Wójcik. Rozprawa została jednak wyznaczona na listopad 1955 roku i Marianna nie stawiła się w sądzie.
19 listopada 1957 roku Stanisław został podejrzanym o zamordowanie kioskarki. 2 grudnia tego roku wznowiono postępowanie w sprawie zwłok w koszu – tym razem jako "morderstwo Marianny Gałuszki". 6 grudnia Wójcikowi postawiono zarzut. Nie przyznał się.
Hochsztapler w fartuchu
W chwili zatrzymania Stanisław miał przy sobie 12 blankietów ze skierowaniami z pieczątkami kliniki, przepustkę do szpitala i świadectwo lekarskie. Ubrany był w lekarski fartuch.
Przesłuchanie "doktorka" prowadził prokurator Tadeusz Fedak. W protokole pierwszego przesłuchania Stanisława w rubryce "zawód" wpisano "doktor medycyny", jednak zaledwie tydzień później Uniwersytet Jagielloński, w odpowiedzi na zapytanie prokuratury, poinformował, że Wójcik nie tylko nie ukończył Wydziału Lekarskiego, ale w ogóle na żadne studia nie uczęszczał.
Śledczy mieli jednak dopiero przekonać się, jak wielka była skala tego oszustwa.
Szybko stało się jasne, że Wójcika, jako medyka, kojarzą nie tylko bywalcy Rynku. Lekarze i pielęgniarki z pogotowia przy ulicy Siemiradzkiego i z kliniki także potwierdzali, że Stanisław to ich kolega po fachu. "Doktora Wójcika" rozpoznali również szpitalni portierzy Ludwik Lempart i Franciszek Adamus.
Demistyfikacja skłoniła Wójcika do bardziej szczerej rozmowy ze śledczymi.
Mężczyzna wyjaśnił, że jego edukację przerwała wojna. W 1947 roku złożył podanie o przyjęcie na studia na Wydziale Lekarskim UJ, jednak w trakcie egzaminów zachorował. Prosił o dodatkowy termin, bezskutecznie.
"Obawiając się sprawić przykrość rodzinie (…) poinformowałem, że zdałem egzamin i zostałem przyjęty na wydział lekarski" – zeznał Wójcik. Planował spróbować jeszcze raz, za rok.
Przeprowadził się z rodzinnego Olesna do Krakowa, zamieszkał u kuzynki, Heleny Motyki. Wychodził z domu wcześnie rano i szedł do kościoła kapucynów. Tam służył do kilku mszy i dostawał śniadanie. Zakonnikom mówił, że ma zajęcia po południu, kuzynce – że rano.
"Z biegiem czasu zaczęłam wątpić, czy faktycznie uczęszcza on na studia. Nie widziałam, aby kiedykolwiek opracowywał jakieś konspekty lub przerabiał podręczniki" – zeznała Motyka.
Nie oznaczało to jednak, że Stanisław porzucił marzenia o byciu lekarzem.
Wielka kariera "doktorka"
Antoni i Seweryna Wójcikowie, dumni, że ich syn robi karierę w wielkim mieście, chętnie opowiadali o nim sąsiadom. Nic dziwnego więc, że kiedy Stanisław przyjechał do domu na święta, do jego drzwi zapukała sąsiadka, której dziecko rozchorowało się. Stanisław na chybił trafił podał małemu pacjentowi środek przeczyszczający, co okazało się strzałem w dziesiątkę. W ten sposób zyskał w Oleśnie opinię znakomitego fachowca.
"Ponieważ nosiłem czapkę studenta wydziału lekarskiego i w prowadzonych rozmowach twierdziłem, że jestem studentem, przekonałem rodziców, kolegów i znajomych, że faktycznie uczęszczam na studia oraz że w niedługim czasie zostanę lekarzem. Rozniosło się po okolicy, że skutecznie leczę" – zeznał Stanisław.
"Na terenie Krakowa utworzyłem atmosferę wokół mojej osoby, że jestem lekarzem, w ten sposób, że nosiłem biały kitel lekarski oraz chodząc do kliniki chorób kobiecych w Krakowie, przedstawiałem się jako lekarz terenowy, który interesuje się swoimi pacjentami znajdującymi się w klinice" - przyznał.
Wkrótce Wójcik nawiązał "współpracę" z gabinetem ginekologicznym i pracownią EKG – kierował tam swoich pacjentów, pobierając od nich opłatę, a pieniędzmi dzielił się z obsługą gabinetów. Interes szedł tak dobrze, że Stanisław porzucił plan dostania się na studia z rocznym opóźnieniem.
Podczas rozprawy zdumienie wzbudził fakt, że człowiek nieposiadający wykształcenia medycznego nie tylko uchodził za lekarza w oczach pacjentów, ale również był w stanie swobodnie poruszać się po szpitalach i uczestniczyć w obchodach. Wyrobił sobie w tym celu przepustkę. Na krakowskie szpitale spadła fala krytyki, szczególnie że zdemaskowano jeszcze jednego oszusta, nazwiskiem Jagła, który w krakowskich szpitalach był znany jako "Doktor Zasmażka".
Przyszło jakichś dwóch…
Stanisław nie przyznawał się jednak do zamordowania Marianny. Śledczy mimo to pracowicie zbierali dowody przeciwko niemu. Przesłuchiwali ponownie tych samych świadków, tym razem jednak pytania były bardziej precyzyjne i dotyczyły konkretnego podejrzanego.
Milicjanci przyjęli, że skoro Władysław Wyżga przyznał się do nadania kosza i wizyty w koszarach kolejarskich, to podejrzany o morderstwo Stanisław Wójcik musiał być tym milczącym "kolejarzem", który mu towarzyszył podczas negocjacji. Z tą myślą okazali go kierownikowi pociągu Marianowi Madziarzowi.
Kolejarz najpierw potwierdził, że to Wójcik towarzyszył Wyżdze podczas wizyty (po tej deklaracji Stanisław odmówił dalszych zeznań tego dnia). Później jednak Madziarz odwołał swoje zeznania. Pozostali kolejarze również nie byli pewni, a Wyżga nabrał wody w usta. Śledczym nigdy nie udało się ustalić z całą pewnością, czy to Stanisław był tego wieczoru w kolejowych koszarach.
Podczas przesłuchań Wójcik stale zmieniał wersje. Twierdził, że on sam tylko czasem pomagał Mariannie, a leczył ją "jakiś lekarz niewidomy". Innym razem przypomniał sobie, że 10 sierpnia 1955 roku przyszło do niego "jakichś dwóch mężczyzn", by odebrać należące do Marianny dokumenty, z których Stanisław korzystał, by załatwiać za nią sprawy urzędowe. "Mówili wtedy, że sama sobie załatwiła Swoszowice" – zarzekał się Stanisław. "Gdybym rozpoznał osobnika, który odbierał ode mnie dokumenty, sprawy przybrałyby inny obrót" - dodał.
Stanisław skromnie umniejszał swoją rolę w życiu Marianny. Tak, załatwiał za nią czasem sprawy urzędowe związane z prowadzeniem kiosku i, owszem, czasem konsultował jej stan zdrowia, ale to wszystko. Próśb o załatwienie miejsca w szpitalu nie traktował poważnie. "Wiedziałem, że to nigdy nie nastąpi, niemniej jednak zwodziłem ją, że jeszcze nie ma wolnego miejsca, by nie zrobić jej przykrości" – tłumaczył podczas przesłuchania.
Obietnice bez pokrycia
Świadkowie wiedzieli jednak swoje o relacji Stanisława i Marianny.
"Ich znajomość polegała na tym, że mieli poważne zamiary do zawarcia związku małżeńskiego" – przekonywała śledczych pielęgniarka Oczkiewicz.
"Wójcik zapewniał ją, że będą mieli w przyszłości wspólne gospodarstwo" – powiedział Jan Szczurek, stały klient Marianny. Stanisław miał na ten cel regularnie pobierać od swojej przyjaciółki zarobione przez nią pieniądze, którymi rzekomo opłacał to przyszłe gospodarstwo. Tak przynajmniej sądziła Marianna.
"Maria broniła moralności swojego przyjaciela czy też opiekuna, nazywanego przez nią pieszczotliwie "doktorek" lub "karzełek". Opowiadała, że bardzo źle żyje on ze swoją żoną i to ona jest tego powodem. Wójcik stale bywał obok Gałuszki" – zeznała z kolei Janina Turek, lokatorka na probostwie, która często widywała Mariannę w jej kiosku i rozmawiała z nią.
W obliczu tych zarzutów Stanisław z oporami przyznał, że za wykonywane przez niego drobne przysługi kioskarka częstowała go ciastem i papierosami zagranicznymi. Nigdy nie chciała za to żadnych pieniędzy, aż w końcu – ni stąd, ni zowąd - ogłosiła, że jest jej winien 97 600 zł. Stanisław twierdził jednak, że dług spłacił złotym sygnetem, który dostał od teściowej w prezencie ślubnym, i sprawę uznał za zamkniętą. Zaprzeczał, by chciał zawrzeć związek małżeński z Marianną. Był już przecież kilka lat po ślubie i miał dwuletnią córeczkę.
"Jakby zobaczył upiora"
Chociaż śledczy wiedzieli, że wiele wskazuje na winę Stanisława, brakowało solidnych dowodów przeciwko niemu. Zmieniło się to jednak, kiedy na komendę przyszła zaaferowana Eugenia Barszcz ze swoim mężem Jakubem. Małżeństwo zajmowało jedno z pomieszczeń w czteropokojowym mieszkaniu przy ulicy Długiej. W pozostałych pokojach mieszkało małżeństwo Nawalanych, Wójcikowie i Anna Łęska, teściowa Stanisława.
Barszczowie po przeczytaniu notatki prasowej o zatrzymaniu Stanisława uświadomili sobie, że sytuacja na klatce schodowej przy ulicy Długiej, której świadkami byli pod koniec sierpnia 1955 roku, może być ważna.
"Spostrzegliśmy Wójcika, który stał obok kosza na bieliznę. Gdy on nas zauważył, zmieszał się, jak gdyby upiora zobaczył. Sprawiał wrażenie zmęczonego, a spojrzenie jego było przerażające. Był spocony" – zeznała Eugenia Barszcz.
Ciekawscy sąsiedzi wiedzieli, że Stanisław jest lekarzem i specjalizuje się w chorobach kobiecych. "Świadkowie mieli domysły że Wójcikowi mogła umrzeć kobieta na skrobance" – czytamy w milicyjnej notatce z 23 stycznia 1958 roku. Barszczowie nawet przeszukali korytarz i mieszkanie w poszukiwaniu śladów krwi, ale nie znaleźli niczego poza niewielką brązową plamką na jednym z kontaktów.
29 sierpnia 1955 roku przypadał w poniedziałek – oznaczało to, że Barszczowie i Nawalani powinni być cały dzień w pracy. Żona, teściowa i córka Stanisława natomiast spędzały wakacje na letnisku w Bystrej Podhalańskiej. Gdyby wszystko poszło zgodnie z planem, całe mieszkanie byłoby do dyspozycji Wójcika. Ale nie poszło – dziecko Barszczów rozchorowało się i Eugenia w ostatniej chwili wezwała swoją siostrę, Irenę Osiecką, żeby przyszła i zaopiekowała się malcem.
"Siostra opowiadała mi, że (...) zauważyła, jak Wójcik w białym kitlu lekarskim wychodził z pokoju, niosąc miednicę, a w niej najprawdopodobniej zauważyła krew. Kitel też miał we krwi, rąk z kieszeni nie wyjmował" – przypomniała sobie Eugenia. Śledczy czym prędzej wezwali na przesłuchanie Irenę, która potwierdziła tę historię. Dodała też, że kiedy wychodziła z dzieckiem na spacer, Stanisław poprosił ją o pożyczenie kluczy, które po kilku godzinach odniósł jej na Planty, gdzie spędzała czas. Śledczy uznali, że w ten sposób "doktorek" zagwarantował sobie, iż Irena nie wróci w ciągu dnia do domu i nie nakryje go.
"Pan się chyba bawił, bo rozlał wino"
Sąsiedzi Wójcików pomogli też śledczym dopasować kolejny element układanki – z mieszkania przy ulicy Długiej kojarzyli kapę, w którą zawinięte były zwłoki oraz kosz, w którym je ukryto. Oba te przedmioty były własnością Wójcików.
Kolejny świadek zidentyfikował majteczki, które były okręcone wokół kikuta szyi. Przyjaciółka Danuty Wójcik, Helena Kowalska, przypomniała sobie, że pożyczała tę część garderoby, by odrysować wzór i uszyć podobne dla swojego dziecka.
Rozalia Śliwińska, która raz w tygodniu sprzątała mieszkanie przy ulicy Długiej, przypomniała sobie natomiast, że pod koniec sierpnia miała niemały problem ze zmyciem "ciemnej lepkiej plamy" na podłodze w pokoju Wójcików. "Obok stołu na podłodze od strony drzwi zauważyłam plamę koloru ciemnego rozbryzganą, wielkości spodeczka" – wspominała Śliwińska. Nie przywiązała do tego jednak większej wagi i nawet zażartowała kilka dni później w rozmowie z opiekującą się siostrzeńcem Ireną, że "pan się chyba bawił, bo rozlał wino".
Nogi na bocznicy
Kolejne przesłuchania ożywiły nieco pamięć Władysława Wyżgi i Henryka Kwapisza. Wyżga zdradził między innymi, że kobiecie, która zaczepiła go przy dworcu, miał towarzyszyć mężczyzna. Podczas milicyjnego okazania Władysław wskazał na Wójcika, ten jednak nie odwzajemnił uprzejmości i przekonywał śledczych, że widzi Wyżgę po raz pierwszy.
"Uważam, że świadkowie są urobieni i w każdej chwili mogę udokumentować waszą nieudolność" – upierał się Wójcik podczas konfrontacji z Wyżgą.
Prawdziwe zainteresowanie śledczych wzbudziły jednak zeznania Kwapisza, który zresztą też zidentyfikował Wójcika. Okazało się, że Henryk uczestniczył w nadawaniu kosza bardziej aktywnie, niż zdradził podczas pierwszego śledztwa.
Po tym, jak on i Wyżga zostali poproszeni o pomoc w nadaniu bagażu, musieli po niego pojechać na ulicę Długą.
"Przy tym mężczyźnie stał kosz wiklinowy. We trójkę ten kosz wstawiliśmy na dorożkę" – opisywał Henryk.
Wyjaśniła się też zagadka nóg ukrytych w pociągu do Gdyni. "Zauważyłem, że osobnik, którego rozpoznałem, wyjął z kosza jakiś pakunek zawinięty w gazetę i wręczył go Wyżdze, a ten oddalił się w nieznanym kierunku" – relacjonował Kwapisz. W ten sposób Wójcik najprawdopodobniej zmniejszył wagę kosza, bo bał się, że jako zbyt ciężki nie zostanie przyjęty do bagażowni.
Henryk do końca śledztwa upierał się, że w chwili nadawania kosza nie miał pojęcia o jego zawartości. "Dobrze popiliśmy z Wyżgą i wyznał mi, że w koszu znajdowały się zwłoki niewiasty bez rąk, nóg i głowy (...). Kobietę tę zamordował ten osobnik, którego rozpoznałem ze zdjęcia" – zeznał Kwapisz.
Wyżga konsekwentnie temu zaprzeczał. Upierał się, że nie wiedział, co jest w koszu, ani tym bardziej nie nosił żadnych nóg na bocznicę.
29 sierpnia 1955
Ostatnim ważnym świadkiem oskarżenia był Józef Kądzielawa. Wszystko wskazuje na to, że Wójcik ściągnął 29 sierpnia 1955 roku swojego pacjenta do Krakowa pod pozorem przesłuchania w sprawie renty, by mieć alibi na dzień zabójstwa Marianny. W międzyczasie jednak coś poszło nie tak i Kądzielawa, zamiast ocalić Stanisława, pomógł prokuraturze w uporządkowaniu wydarzeń tego dnia.
Jak zatem według śledczych układały się zdarzenia z 29 sierpnia 1955 roku?
O 6.30 współlokatorka Marianny, Matrona Kazieczko, wychodzi do kościoła.
O 8 Matrona wraca do mieszkania; Marianny już tam nie ma.
Również o 8 sąsiedzi Wójcików, Barszczowie, wychodzą do pracy. W bramie mijają się z nieco spóźnioną Ireną Osiecką, która przyszła zaopiekować się ich chorym dzieckiem.
Około 8.30 Irena widzi w mieszkaniu Stanisława, który niesie do łazienki miednicę wypełnioną krwawą cieczą. Oznacza to, że Marianna już jest najprawdopodobniej martwa, a jej zwłoki leżą w pokoju Wójcika.
Około 10 Irena widzi, jak Stanisław wynosi kosz do przedpokoju, pomaga mu w tym nieznany mężczyzna. (Prokuraturze nigdy nie udało się ustalić, kto to był). Osiecka nie rozpoznała ani Wyżgi, ani Kwapisza, ani Kądzielawy.
W międzyczasie na ulicę Długą dociera Józef Kądzielawa, pacjent Wójcika. Mężczyzna musi zaczekać na "doktorka" pod drzwiami mieszkania, bo Wójcik odmawia wpuszczenia go do środka.
Około 12 Wójcik i Kądzielawa idą na dworzec, gdzie Stanisław "musi coś załatwić". Józef czeka w holu, a Wójcik idzie w stronę ekspedycji bagażowej – śledczy uznali, że chciał rozpoznać teren przed nadaniem bagażu wieczorem.
Wójcik i Józef jadą z dworca taksówką do szpitala na Kopernika, a stamtąd na Basztową. Wójcik mówi Kądzielawie, by na niego zaczekał na ulicy, a sam idzie "coś załatwić". Śledczy nie wiedzą, co robił przez tych kilka godzin.
Około 15 Stanisław wraca do Kądzielawy. Wsiadają do tramwaju, według Józefa "jeżdżą dłuższy czas jakby bez celu", w końcu wracają na Długą. Tam Wójcik zatrzymuje Kądzielawę przed wejściem do mieszkania i prosi o pomoc w zniesieniu na parter wiklinowego kosza. Kosz jest ciężki, ale Józef nie pyta o jego zawartość.
Początkowo Kądzielawa zapewne miał stanowić alibi Wójcika – spędzili razem cały dzień, podczas którego Stanisław w swoim mniemaniu nie robił nic podejrzanego. Wójcik najprawdopodobniej nie sądził, że kosz z trupem będzie tak ciężki. Liczył na to, że sam sobie z nim poradzi. Prośba o pomoc w zniesieniu bagażu najprawdopodobniej przypieczętowała rolę Józefa jako ważnego świadka oskarżenia – znalazł się uczciwy obywatel, który mógł zaświadczyć, że Wójcik ma coś wspólnego z koszem, który łudząco przypomina bagaż numer 85703.
Po zniesieniu kosza na parter Józef idzie kupić sobie coś do jedzenia, a Stanisław stwierdza, że znowu ma coś do załatwienia na dworcu. Umawiają się na spotkanie wieczorem, bo Kądzielawa ma u Wójcika nocować.
Między 16 a 17 Barszczowie wracają z pracy. Widzą Wójcika z koszem na klatce. Najprawdopodobniej nieznacznie minęli się z Kądzielawą.
Wójcik jedzie na dworzec. Towarzyszy mu niezidentyfikowana kobieta. Zatrudniają do przeniesienia kosza Wyżgę i Kwapisza.
Tragarze przyjeżdżają na ulicę Długą około 17, ładują kosz na dorożkę i wiozą go na dworzec.
O 18 Wyżga idzie do hotelu kolejarzy. Próbuje załatwić nadanie przesyłki z pominięciem bagażowni. Nie udaje mu się to.
Około 19 kosz zostaje nadany.
Jak zginęłaś Marianno?
Podczas procesu obrońca Wójcika adwokat Karol Peczenik jako okoliczność przemawiającą przeciwko skazaniu oskarżonego wskazywał, że prokuratura nie jest w stanie podać, w jaki sposób mężczyzna zgładził Mariannę. Według ekspertyzy biegłych wszystkie widoczne na ciele obrażenia powstały post mortem.
Biegli wykluczyli śmierć w wyniku wypadku, eksplozji, ataku zwierzęcia i przejechania przez pociąg.
"Można stanowczo przyjąć zbrodnicze rozczłonkowanie", ale "nastąpiło ono nie na żywym ciele, a na zwłokach" – czytamy w raporcie z sekcji. Cięcia określono jako wykonane ostrym narzędziem (na przykład siekierą lub tasakiem), niefachowe.
Podczas sekcji zwłok nie przeprowadzono analizy toksykologicznej – nie wiadomo więc, czy Marianna została otruta. Biegli uznali jednak tę możliwość za najbardziej prawdopodobną, razem z urazem czaszki. Ze względu na brak głowy denatki nie byli jednak w stanie potwierdzić tej drugiej hipotezy.
Wcześniej, podczas wizji lokalnej, ustalono, że pocięcie zwłok w pokoju, o ile okno było otwarte i napływały przez nie hałasy z ulicy, nie zwróciło większej uwagi domowników. Kolejne pytanie brzmiało, czy można było tego dokonać bez zakrwawienia całego mieszkania.
"Krótko po śmierci krwawienie jest nieznaczne; wystarczyły szmaty i papiery znalezione w koszu, żeby nie zostawić śladów" – orzekł podczas rozprawy biegły, profesor Jan Olbrycht.
Zeznania świadków i argumentacja prokuratury przekonały sędziego. Stanisław Wójcik został skazany na dożywocie.
"Choćby cały świat przeszukali, to głowy nie znajdą"
Obrońca Stanisława Wójcika zawnioskował do Sądu Najwyższego o uchylenie wyroku, twierdząc, że prokuratura nie przedstawiła dostatecznych poszlak, a jej świadkowie byli niewiarygodni lub stronniczy. 12 września 1959 roku sentencja została przekazana do ponownego rozpatrzenia.
Jeśli jednak ta decyzja rozpaliła w Stanisławie iskierkę nadziei na odzyskanie wolności, szybko została ona zgaszona za sprawą Władysława Ścibora, z którym Wójcik dzielił celę.
Ścibor siedział w więzieniu za udział w bandzie rabunkowej. I, jak się okazało na nieszczęście Stanisława, był zapalonym kapusiem. A Wójcik, co potwierdzali też inni więźniowie, z przyjemnością rozmawiał o swojej sprawie.
Władysław Ścibor szczegółowo powtórzył śledczym wszystko, co powiedział mu Stanisław podczas wspólnej odsiadki. Że chciał pozbyć się Marianny, bo miał u niej dług, a w dodatku kobieta dowiedziała się, że "doktorek" ma niewiele wspólnego z prawdziwym lekarzem i szantażowała go. Że morderstwo zaplanował z Wyżgą i Kwapiszem, a "nazwiska te wymienił kilkukrotnie". Że pomogła im kobieta, którą 29 sierpnia rano Wójcik wysłał na Zwierzyniecką, by przyprowadziła Mariannę do jego mieszkania pod pretekstem pójścia do szpitala.
Kiedy mieszkanie było puste, Stanisław zwabił Mariannę do łazienki po zastrzyk. Kobieta schyliła się, a on strzelił jej w głowę aparatem do uboju bydła. Zwłoki porąbał na taborecie toporem przyniesionym przez Wyżgę. Następnie Wyżga wyniósł narzędzia zbrodni, a Stanisław spakował trupa do wiklinowego kosza.
"Głowę owinął drutem mosiężnym i utopił w Wiśle poza Krakowem, utopił też aparat do uboju bydła. Mówił, że choćby cały świat przeszukali, głowy nie znajdą" – zeznał Władysław. I dodał: "Gdy pytałem raz Wójcika, czy on miał sumienie dokonać na Gałuszkowej morderstwa takim rzeźnickim sposobem, to mi odpowiedział, że gdy chodzi o własne życie człowiek jest zdolny do wszystkiego".
Ścibor mógłby założyć na głowę kokardę i obsypać się brokatem, a i tak nie stanowiłby piękniejszego prezentu dla prokuratury. Prokurator Fedak dostał wreszcie okoliczności zabójstwa, które mógł przedstawić w sądzie.
Na nic zdały się buńczuczne zapewnienia Stanisława, że "koń śmiałby się z tych waszych nowych dowodów". 19 grudnia 1960 roku Wójcik ponownie usłyszał wyrok dożywocia. Tym razem na ławie oskarżonych dołączyli do niego Wyżga i Kwapisz. Pierwszy został skazany na cztery lata więzienia. Henryka uratował przed odsiadką fakt, że w przeciwieństwie do Wyżgi opisał śledczym okoliczności nadania kosza.
Stanisław pozostał w więzieniu do 1978 roku. Po 18 latach odsiadki, kiedy już nie groziła mu kara śmierci, przyznał się do zamordowania Marianny, chociaż twierdził, że głowę kobiety zakopał na cmentarzu Rakowickim, a nie utopił.
Po wypuszczeniu na wolność przeprowadził się do swojej matki do Stalowej Woli, gdzie znalazł pracę w hucie. W aktach nie ma żadnej wzmianki o tym, by po wyjściu z więzienia utrzymywał kontakt z żoną lub córką.
Zmarł 3 lutego 1980 roku.
???
Akta sprawy zabójstwa Marianny Gałuszki zawierają w sumie 6 810 stron. W żadnym z 16 tomów nie pojawiają się odpowiedzi na pytania, które w latach 1955-1960 spędzały sen z powiek krakowskim milicjantom i prokuratorom.
Kim był mężczyzna, który towarzyszył Wyżdze w hotelu dla kolejarzy?
Jakim cudem człowiek bez niemal żadnego wykształcenia był w stanie tak sprawnie funkcjonować w szpitalach, nie budząc niczyich podejrzeń?
Czy kobieta widziana przez Wyżgę i Kwapisza na dworcu to ta sama osoba, która zwabiła Mariannę do mieszkania przy Długiej? Kim była?
Dlaczego praktycznie wszyscy znajomi Marianny wierzyli "doktorkowi", chociaż nie znali nawet jego nazwiska?
A przede wszystkim: gdzie morderca ukrył głowę swojej ofiary?
Autor: Anna Winiarska / Źródło: TVN24 Kraków
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 / mbc.malopolska.pl