- Looking for trouble? Came to right place - powiedzieliby zapewne ubrani w kraciaste koszule i kapelusze dżentelmeni siedzący przy barze nad kuflem lokalnego piwa w położonym w australijskim buszu mieście Dunedoo (832 mieszkańców - jak głosi tablica wjazdowa).
Nie powiedzieli jednak nic, bo żadne z dwojga Europejczyków nie zdecydowało się wejść do miejscowego baru, jedynego punktu gastronomicznego w promieniu 200 kilometrów.
Po wczorajszej wyprawie nieco zrewidowałem swoje podejście do kartografii i kinemtatografii. Najpierw to drugie. Nieprawda, że te osady pośrodku pustkowi nie wyglądają tak, jak w filmie, Wyglądają. Jedna ulica - znaczy się: stanowy Highway - i rząd jednopiętrowych westernowych domków. Na piętrze mieszkania, na parterze usługi. Sprzedaż pił łańcuchowych, wyjazdowy serwis ciągników, fryzjer, sklep spożywczy i dwa bary. Jeden czynny do siedemnastej - sprzedaje śniadania i obiady, drugi - do dwudziestej. A ponieważ zmrok zapada o szóstej po południu, można go nazwać nocnym lokalem.
Pozostawiwszy żonę na straży auta, zbliżyłem się na przeszpiegi. Gwar rozmów, brzęk kufli - tylko dlaczego w środku sami panowie? Chyba jednak nie jest to najlepsze miejsce na spóźniony obiad spóźnionych turystów. Opóźnienie mogłoby ulec zmianie. Głodni wyruszamy więc dalej, już za kolejne 250 kilometrów zjemy w McDonaldzie. A wszystko to przez brak szacunku dla kartografii.
Na mapie samochodowej Polski drogi wyglądają tak samo, odległości między miastami - też, tylko podziałka jest nieco inna. Warto na ten szczegół zwrócić uwagę, planując wycieczkę, bo krótka pętla po środkowym zachodzie stanu Nowa Południowa Walia może zająć cały dzień. I kawałek nocy - bo odkąd dwa dni temu wyruszyliśmy z Sydney na prowincję, noc zaczyna się o ósmej wieczorem, wraz z zamknięciem ostatnich lokali. Spać idziemy więc o dziesiątej, a wstajemy o szóstej - razem ze słońcem. Kiedy wrócimy do cywilizacji plażowo-turystycznej na pewno to się zmieni, na razie jednak rozkoszujemy się trybem życia lokalsów.