Zaczęło się jakiś czas temu. Spora grupa polityków partii rządzącej, partii o profilu prawicowym, zaczęła publicznie głosić potrzebę wyjścia ze Wspólnoty Europejskiej. Podawali najróżniejsze powody: a to, że Europa narzuca swoje prawa suwerennemu, dumnemu narodowi, a to, że Europa jest zdominowana przez Niemcy, a to, że nie tyle przez Niemcy, ile wspólnie przez Francję i Niemcy. Głoszono, że Europa jest antyamerykańska, i co więcej, że dąży do zniszczenia specjalnych relacji ich kraju ze Stanami Zjednoczonymi. Wkrótce zastąpiono słowa Wspólnota Europejska i Europa nazwą miasta-siedziby najważniejszych europejskich instytucji. Mówiono "Bruksela", co miało wyrażać pogardę do Unii i jednocześnie do prowincjonalnego miasta, gdzieś w małym, podzielonym językowo kraju.
Coraz więcej polityków rządzącej prawicy zaczęło mówić o stawianiu oporu Brukseli, w której zamieszkiwali niewybieralni przez nikogo, dobrze opłacani, aroganccy tzw. eurokraci. Nie miało znaczenia w ogóle to, że wśród tych eurokratów było wielu obywateli kraju, który zaczynał wyruszać na krucjatę antybrukselską. Godność narodowa, prawdziwa niepodległość, odmienność losów od Europy, zdominowanej przez Niemcy i Francję, była przypominana niemal codziennie. Udział w jednoczącej się Europie prezentowano jako narodową klęskę, w przeciwieństwie do dawnej wielkości państwa.
Co ciekawe, rządząca prawica zaczęła swoją wojenkę z Brukselą później niż lewica, która jeszcze wcześniej uważała Europę za siedlisko międzynarodowego kapitalizmu, a instytucje europejskie za uzależnione od globalnych koncernów. Lewica jednak pozbyła się szybko tego antykapitalistycznego bagażu, dostrzegając w jednoczącej się Europie szansę na szybszy rozwój gospodarczy i społeczny. Prawica, która forsowała wejście do Wspólnoty Europejskiej, zaczęła zmieniać zdanie stopniowo, powoli, ale bardziej konsekwentnie i radykalnie. Oprócz języka godnościowego, niepodległościowo-patriotycznego, zaczęto coraz częściej mówić o chyleniu się Europy ku upadkowi. W Europie, powtarzano, rozwój gospodarczy jest słaby, dobrobyt się kończy, poszczególne państwa nie radzą sobie z integracją imigrantów czy postępującymi zmianami kulturowymi. Dodatkowo to rzekomo Bruksela miała wspierać te nieudane projekty społeczne, co wzmacniało argumenty przeciwników obecności we Wspólnocie Europejskiej.
Początkowa wojna wewnętrzna w partii rządzącej szybko przeniosła się do szerszej polityki, w tym do polityki zagranicznej państwa. Premier kraju jeździł na szczyty europejskie do znienawidzonej Brukseli, gdzie ogłaszał, że w pewnych sprawach nie może ustąpić, ponieważ nie pozwala mu "opinia publiczna". Premier zasłaniał się właśnie "opinią publiczną", nie przyznając oczywiście, że jest zakładnikiem wewnętrznej wojny ideologicznej o Europę we własnej partii. Zdarzało się, że wetował coś w Brukseli, a potem przyjeżdżał w glorii chwały i grzmiał na Europę w krajowym parlamencie. Kiedy kraj był izolowany, w ogóle nie nie mówiono o tym publicznie, używając zastępczej retoryki w rodzaju "nie pozwolimy", "nie zgadzamy się", "nigdy nie będzie naszej zgody na niemieckie/francuskie pomysły" itd. itp.
Front walki z Europą został poszerzony na media. Sprzyjające rządowi prasa, radio i telewizja zaczęły na dobre rozkręcać wojnę przeciwko Brukseli. Codziennie można było znaleźć artykuły i doniesienia o ciemnych knowaniach urzędników z Brukseli przeciwko wolności obywateli państwa. Uderzanie w Europę stało się naczelną narracją większości mediów. Choć sondaże opinii publicznej nie potwierdzały początkowo, że społeczeństwo odwraca się od Europy, to jednak codzienna antyeuropejska propaganda zaczęła się odkładać w umysłach obywateli. Znaleźli się nawet dziennikarze, którzy stali się specjalistami w "walce z Brukselą", co więcej, stawali się popularni i zaczęli tej popularności używać już w normalnej polityce.
Wreszcie premier uznał, że w warunkach werbalnej wojny domowej pod flagą europejską nie sposób zarządzać krajem. Nie sposób było także prowadzić normalnie polityki zagranicznej państwa. Uznał, że jedynym sposobem na rozwiązanie sporu, który zaczynał paraliżować kraj, było nowe, powtórne referendum w sprawie obecności w Unii Europejskiej. Wydawało mu się, że społeczeństwo odrzuci demagogiczne argumenty przeciwko UE i wsparte statystyką o ogromnych korzyściach gospodarczych i społecznych z obecności we Wspólnocie, zagłosuje za pozostaniem. Ale mylił się. Kilkunastoletnia wojna polityczna i medialna przeciwko UE, oskarżanie Brukseli o wszelkie zło, wszelkie nieszczęścia sprawiły, że obywatele, podatni w niepewnym świecie na hasła o bezpieczeństwie i na zawołania do odzyskania kontroli nad własnym krajem, zagłosowali za wyjściem z Unii Europejskiej. Wrogowie Unii Europejskiej zatriumfowali. Zaś ci, którzy oportunistycznie przyłączyli się do obozu antyeuropejskiego, licząc po cichu, że i tak wyjście z UE się nie zdarzy, byli w szoku. Nazajutrz po referendum na ich twarzy widać było przerażenie, ponieważ zdali sobie sprawę z tego, jakiego nawarzyli piwa.
PS: Historia wydarzyła się na Wyspach Brytyjskich, zaczęła się w latach 90., swój finał znalazła w 2016 roku. Wszelkie podobieństwa do sytuacji w innych krajach są jak najbardziej nieprzypadkowe i zamierzone.
Źródło: TVN24 BiS
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock