Ewa Kulik-Bielińska, dyrektorka Fundacji im. Stefana Batorego, działaczka opozycji w PRL, mówiła w programie "Rozmowa Piaseckiego: czas decyzji" w TVN24, że po niedzielnym Marszu Miliona Serc jest nadzieja, że będzie on "elementem mobilizacyjnym i pokazującym, że jest mnóstwo ludzi, którzy chcieliby dobrej zmiany". Jednocześnie stwierdziła, że istnieje "bardzo poważna obawa, że mogą to być ostatnie wolne, demokratyczne wybory". - W tym sensie, że nawet jak kolejne będą i będą się odbywały, to właściwie nie będzie możliwości zmiany partii - tłumaczyła.
Ewa Kulik-Bielińska, dyrektorka Fundacji im. Stefana Batorego, działaczka opozycji w PRL, komentowała w programie "Rozmowa Piaseckiego: czas decyzji" w TVN24 przebieg niedzielnego Marszu Miliona Serc i mówiła o jego politycznym znaczeniu w kontekście wyborów, które odbędą się 15 października. Według szacunków stołecznego ratusza w wydarzeniu uczestniczyło około miliona ludzi.
Mówiła, że po tym marszu jest nadzieja, że będzie on "elementem mobilizacyjnym i pokazującym, że jest mnóstwo ludzi, którzy chcieliby dobrej zmiany". - Dobrej zmiany w rozumieniu nadziei na to, że może w Polsce być lepiej, że możemy żyć w kraju, w którym nie będziemy na siebie szczuci, że będzie władza, która się zajmie prawdziwymi problemami, a nie będzie zajmowała się straszeniem nas i zarządzaniem strachem, który sama w nas wywołuje - dodała.
Zaznaczyła, że teraz było "dość duże ryzyko" dotyczące spodziewanej frekwencji, ponieważ przy okazji marszu 4 czerwca ludzie byli zmobilizowani, żeby wyjść na ulice, aby zaprotestować przeciw procedowanemu wówczas "lex Tusk". - Ludzie łatwiej wychodzą na ulice, kiedy protestują przeciwko czemuś złemu. Wtedy był "lex Tusk" i to było naprawdę po bandzie. Tutaj było bardziej pozytywne nastawienie - "pokażmy, że zależy nam na zmianie". Ludzie dużo trudniej mobilizują się do czegoś pozytywnego. Łatwiej jest protestować, kiedy się jest wkurzonym - stwierdziła dyrektorka Fundacji Batorego.
O konwencji PiS-u: zachowywali się, jakby byli w oblężonej twierdzy
- Myślę, że to było dość symboliczne, że ugrupownia opozycyjne odwołały się do ludzi i ich radości, chęci, zmiany, wkurzenia. I ludzie wyszli na ulicę. Czyli pokazali coś bardzo nietypowego - nie konwencje, nie kongres, tylko tak naprawdę odwołali się do ludzi - mówiła dalej.
Zderzyło to z odbywającą się w niedzielę w tym samym czasie konwencją Prawa i Sprawiedliwości w Katowicach. - Trochę mam takie poczucie właśnie, że spotkała się partia, monopartia. I tam widzieliśmy tych facetów umundurowanych, wszyscy w garniturach, sami właściwie mężczyźni, trochę kobiet. I o czym oni mówili? Nie mówili o tym, co oni chcą nam zaoferować na kolejną kadencję, tylko judzili przeciwko Tuskowi. Nagle Tusk okazał się być agentem niemieckim, rosyjskim jednocześnie, chyba też amerykańskim. I to (był - red.) największy wróg. Czyli mówili, jakby byli w oblężonej twierdzy. Więc to faktycznie pokazuje, że oni nie mają nam nic do zaproponowania - że propozycje, które są, to są propozycje wykończenia opozycji - kontynuowała Kulik-Bielińska.
"Bardzo poważna obawa, że mogą to być ostatnie wolne, demokratyczne wybory"
Ewa Kulik-Bielińska mówiła także o potencjalnych zagrożeniach związanych z nadchodzącymi wyborami. - Istnieje moim zdaniem bardzo poważna obawa, że mogą to być ostatnie wolne, demokratyczne wybory. W tym sensie, że nawet jak kolejne będą i będą się odbywały, to właściwie nie będzie możliwości zmiany partii, bo ona tak bardzo się osadzi w swoich zasobach, że inne partie nie będą mogły istnieć - stwierdziła.
Dodała, że "nie wiadomo, czy będzie niezależna telewizja. Nie wiadomo, czy to wszystko nie będzie tak, jak jest w tej chwili na Węgrzech, a może gorzej, może tak, jak jest w Białorusi". - Więc tak - jest poważny problem z polską demokracją. Można powiedzieć, że ciągle jeszcze dzięki temu, że jest bardzo silna opozycja, że są niezależne media, jest bardzo silne społeczeństwo obywatelskie, mamy szansę na obronę w Polsce demokracji - oceniła.
O roli kobiet w tych wyborach: teraz jest moment odwleczonej sprawczości
Ewa Kulik-Bielińska mówiła także o roli kobiet w tych wyborach. Stwierdziła, że "niechęć do głosowania kobiet bierze się z rozczarowania polityką". - Tą polityką, którą mamy serwowaną na co dzień i która jest polityką konfliktu, złości, okładania się pięściami. To nie jest to, co dotyczy kobiet. Chciałyby widzieć polityków, którzy próbują odpowiedzieć na prawdziwe problemy życia codziennego - wskazywała.
Dodała, że z badań, które prowadzi jej fundacja, wynika, że polaryzacja to jest coś, "co odstręcza ludzi do polityki, szczególnie kobiety". Mówiła tu też o "poczuciu bezradności spowodowanym klęską Strajku Kobiet w 2020 roku" po decyzji Trybunału Konstytucyjnego w sprawie aborcji.
- Następna rzecz to to, że widzą tak naprawdę starszych facetów rozmawiających o sprawach, które ich nie dotyczą. Kobiety nie czują związku między tym, co oni mówią, a ich codziennym życiem - kontynuowała.
Jednocześnie stwierdziła, że jest przekonana, że kobiety, mimo tej niechęci do polityki, pójdą na wybory. - Kobiety, to dzięki wam 10 punktów procentowych spadły notowania Prawa i Sprawiedliwości po strajkach kobiet, po tym, jak decyzja Trybunału Konstytucyjnego zabrała wam prawo do aborcji w trudnych dla was sytuacjach - zwróciła się do nich.
Jej zdaniem "to pokazuje, jaka jest moc kobiet".- W tej chwili jest taki moment odwleczonej sprawczości tego, co było w 2020 roku, jak strajkowałyśmy na ulicach, (...). W tej chwili możemy zamienić parasolki na długopis i iść zagłosować za tymi ugrupowaniami, które są w stanie zrealizować nasze oczekiwania, czyli zaadresować problemy codziennego życia, a nie zajmować się szczuciem na siebie i straszeniem obcymi - powiedziała dyrektorka Fundacji im. Stefana Batorego.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24