- To jest absolutnie niedopuszczalna sytuacja, kiedy część rodzin traktowana jest jako żądająca pieniędzy - krytykował wypowiedź Donalda Tuska europoseł Marek Migalski. W piątek premier stwierdził, że część rodzin ofiar katastrofy chcę się z nim spotkać domagając się roszczeń finansowych. O tym, że Tusk nie miał złych zamiarów przekonywał Andrzej Halicki z PO.
Donald Tusk mówił o roszczeniach w Brukseli, gdy był pytany o list, jaki do niego wysłało 37 rodzin ofiar katastrofy pod Smoleńskiem. Jego słowa Marek Migalski nazwał "insynuacyjną wypowiedzią". Europoseł podkreślał, że w liście nie ma ani słowa o pieniądzach.
Jak dodał, słuszne jest oburzenie części rodzin. - To jest absolutnie niedopuszczalna sytuacja, kiedy część rodzin traktowana jest jako żądająca pieniędzy, jako żebracy, jako ludzie, którzy domagają się pieniędzy - mówił Migalski.
Czarny i biały scenariusz
- Reakcja premiera Tuska jest w najlepszej dla niego interpretacji niezręczna i powinien za nią przeprosić, a w najgorszej interpretacji jest świadomą insynuacją, która ma oczernić część rodzin osób zmarłych 10 kwietnia - oceniał europoseł.
O tym, że słowa premiera nie było wymierzone przeciwko autorom listu przekonywał Halicki: - Przyjmijmy jednak, że w tych relacjach trudnych jest maksimum dobrej woli i nie mam wątpliwości, że nie ten czarny scenariusz był intencją i przesłaniem pana premiera - podkreślał przewodniczący komisji spraw zagranicznych.
- To była gruba niezręczność, za którą premier powinien bezzwłocznie przeprosić - nie odpuszczał Migalski.
Telefony na pokładzie
Politycy komentowali też informacje ze śledztwa w sprawie katastrofy, jakie opublikował "Wprost". Tygodnik przytoczył m.in. zeznania wdowy po pośle PSL Leszku Deptule. Joanna Krasowska-Deptuła zeznała, że mąż dzwonił do niej w momencie katastrofy. Opisała, że krzyczał "Asia, Asia", a potem słychać było ostre trzaski i krzyk ludzi.
- Nie podważam tego, co mówi wdowa po panu pośle - podkreślał Halicki, ale jego zdaniem to zeznanie niewiele wnosi do śledztwa. - To połączenie z pokładu. Nie jest jedyne zdaje się, które miało miejsce - dodał. Podczas lotu na pokładzie włączonych miało być nawet 19 telefonów.
Zdaniem Halickiego, to w przebiegu lotu i tego, co działo się bezpośrednio przed nim szukać należy przyczyn katastrofy. - Ilość osób i to, co się działo na pokładzie to nie jest praktyka, która ma miejsce przy tego rodzaju lotach - mówił.
Procedury 7 i 10 kwietnia
Z kolei Migalski podkreślał, że w tych materiałach jest wiele innych rzeczy, na które należy zwrócić uwagę. Europoseł wskazywał na informacje mówiące, o tym, że na lotnisku w Smoleńsku nie było BOR-owców (poza kierowcą ambasadora Polski w Rosji Jerzego Bahra), a ci, którzy byli w Katyniu nie mieli broni, ponieważ nie zezwoliła na to strona rosyjska. Migalski zwracał też uwagę niewielkie doświadczenie pilotów Tu-154M, wysoką awaryjność samolotu, zaniedbania w szkoleniu pilotów, a także na fakt, że na wieży kontroli lotów w Smoleńsku był tylko jeden pracownik, a nie trzech - jak tego wymagają przepisy.
W odpowiedzi Halicki stwierdził, że zabezpieczenie ze strony BOR-u lotu premiera z 7 kwietnia i prezydenta z 10 kwietnia było takie samo - takie wnioski wyciągnął on po wspólnym posiedzeniu komisji spraw zagranicznych i komisji administracji i spraw wewnętrznych, podczas których przesłuchano osoby odpowiedzialne za bezpieczeństwo obydwu wizyt. - Widziałem, jak to wygląda na własne oczy. Nie było tam żadnej różnicy, jeżeli chodzi o procedury i proszę nie mówić nieprawdy – podkreślał Halicki.
Migalski stwierdził natomiast, że bardziej wiarygodne dla niego są zeznania świadków składane pod przysięgą w prokuraturze niż słowa szefa BOR gen. Marian Janickiego, który "jest sędzią we własnej sprawie"
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24