Wielkie dziennikarskie puszczenie bąka. Tak pomyślałem, gdy przeczytałem w „Dzienniku” teksty demaskujące Katarynę. Pytanie: "po co?", nasunęło się automatycznie. Jedni mówili: to był news, więc trzeba było go opublikować. Inni twierdzili, że powstał, by zwiększyć klikalność. Ja jednak nadal nie rozumiałem. Do wczoraj.
Dwa akapity z dziewięciu zajęło Robertowi Krasowskiemu, redaktorowi naczelnemu „Dziennika”, wytłumaczenie, dlaczego - w przeciwieństwie do innych mediów szanujących prawo Kataryny do prywatności - "Dziennik" ujawnił jej dane. Otóż dla Roberta zdemaskowanie blogerki stanowi sedno dziennikarstwa. Idąc dalej, sednem tym jest też szantaż. Szantażowano przecież osobę prywatną, która chciała pozostać anonimowa (miała do tego pełne prawo), a która - z piórem przystawionym do głowy - odmówiła rozmowy z „Dziennikiem”. „Dlaczego nie możemy pogrzebać w waszych życiorysach?” - pisze Robert Krasowski do internautów i blogerów. Robercie: ależ możecie. Tylko, że efekt waszego grzebania w sprawie Kataryny sprowadził się do jednego zdania w tekście publicystycznym: „Ustaliliśmy, że kiedy Kataryna pod pseudonimem bezlitośnie krytykowała ówczesnego prezesa telewizji publicznej Roberta Kwiatkowskiego, występując pod własnym nazwiskiem podpisywała z nim kontrakty, zarabiała u niego pieniądze”. Zarzucasz internautom, że nie próbują ustalać faktów, szukać dowodów, dociskać. Pytam więc: gdzie jest to śledztwo dziennikarskie, w którym analizujesz jej kontakty z TVP? Gdzie analiza dokumentów? Który istotny fakt z tego śledztwa uzasadniał zerwanie maski Katarynie?
Nie było żadnego śledztwa. „Nie widzieliśmy żadnych dokumentów w tej sprawie” – powiedziała Twoja dziennikarka w „Rzeczpospolitej”.
I na koniec cytat z Twojego forum: „Liczyłem, że materiał o Katarynie i plugawy felieton Michalskiego to przypadek. Jak wiedzę pomyliłem się. No cóż. To nie ja dzień za dniem tracę czytelników. Więc adios. Idę pocałować się w dupę.”