Aleksander Łukaszenka wypuszcza więźniów politycznych i organizuje koncerty „Za niezależną Białoruś”. Wszystko to z obawy przed Rosją. Bo choć Kreml wciąż popiera dyktatora, to równocześnie podporządkowuje sobie białoruską opozycję, w której toczy się dziś walka o przyszłe „pozycje startowe”, pisze najnowszy "Tygodnik Powszechny".
W ostatnich miesiącach Rosja zwiększa swe wpływy na Białorusi. Nadal – mimo słownych utarczek – jest jedynym poważnym partnerem politycznym dla Łukaszenki. Zachód nie chce z dyktatorem rozmawiać, a przyjaźń z prezydentami Iranu czy Wenezueli ma bardziej prestiżowe znaczenie. Rosja zwiększa też swój stan posiadania w białoruskiej gospodarce: ekspansja Gazpromu jest już przesądzona.
Teraz przyszła więc kolej na białoruską opozycję. Kongres Sił Demokratycznych pod koniec maja w Mińsku był w gruncie rzeczy pokazem siły tych partii opozycyjnych, które stawiają na Rosję (i na które stawia Rosja) oraz, w konsekwencji, porażką proeuropejskiego ruchu „Za wolność” Aleksandra Milinkiewicza. To daje Kremlowi pole manewru w rozmowach z Łukaszenką i zabezpiecza rosyjskie interesy na wypadek, gdyby doszło do politycznego przełomu.
Demokratyczny Zachód jest w defensywie. A nawet więcej: można postawić tezę, że dał się ograć zwolennikom prorosyjskiego kursu, którzy doprowadzili do faktycznego rozłamu na dwie opozycje - jedną skupioną wokół liderów partii politycznych, i drugą skupioną wokół Milinkiewicza. Prawdopodobnie stoczą one walkę o kształt białoruskiej sceny politycznej. A dokładniej o to, kto zostanie dopuszczony do rozmów – gdyby w przyszłości doszło w końcu do jakiegoś przesilenia.
Pełna analiza sytuacji na białoruskiej scenie politycznej - w "Tygodniku Powszechnym".
Źródło: Tygodnik Powszechny, TVN24