Widowiskowe sukcesy i głośne katastrofy często stanowią podatny grunt dla miłośników teorii spiskowych. Dobrze wie o tym Narodowa Agencja Aeronautyki i Przestrzeni Kosmicznej. NASA od lat mierzy się z zarzutami sceptyków, którzy podważają jej największe osiągnięcie - lądowanie człowieka na Księżycu. Tajemnicą, zdaniem niektórych, owiana jest także pierwsza w historii katastrofa amerykańskiego wahadłowca kosmicznego.
Ameryka Anno Domini 1961. Apogeum zimnej wojny. Gdzieś w waszyngtońskich gabinetach głównej siedziby agencji kosmicznej NASA, powołanej kilka lat wcześniej ustawą Kongresu podpisaną przez prezydenta Dwighta D. Eisenhowera, trwają gorączkowe narady i burza mózgów. Nie byle jaka burza.
Uczestniczą w niej najwybitniejsi naukowcy swoich czasów, a jej efekty, jak się niebawem okaże, wpłynął na losy całej ludzkości, przypieczętowując ostatecznie amerykańską dominację w zimnowojennym wyścigu o podbój kosmosu. To próba znalezienia odpowiedzi na wizjonerskie plany Białego Domu. Plany, które dla wielu ówczesnych obserwatorów życia społeczno-politycznego mogły wydawać się zbyt ambitne i po prostu nierealne. Ameryka po raz kolejny udowodniła światu, że nie zna słowa "niemożliwe". Do dzisiaj jednak nie wszyscy wierzą w oficjalną wersję wydarzeń przedstawianą przez Waszyngton.
Wizja prezydenta i mały-wielki krok
Sowieckie sukcesy w rozwoju programu kosmicznego, przypieczętowane 4 października 1957 roku wyniesieniem na orbitę pierwszego na świecie sztucznego ziemskiego satelity – Sputnika 1, wywołały po drugiej stronie Atlantyku wielki szok i przerażenie. Dotąd bowiem w USA panowało powszechne przekonanie o dominacji Stanów Zjednoczonych nad resztą świata, we wszystkich dziedzinach naukowo-technologicznych. Zaskoczona sowieckimi osiągnięciami Ameryka potrzebowała szybkiego sukcesu, by przywrócić swoją dominację w kosmicznym wyścigu i pokrzepić serca swoich obywateli. Nie wystarczyło już tylko dogonić Moskwę, teraz Waszyngton musiał przejąć inicjatywę i dokonać czegoś naprawdę spektakularnego.
Perspektywę na przyszłość nakreślił prezydent John F. Kennedy w swoim historycznym przemówieniu wygłoszonym do narodu amerykańskiego. Był maj 1961 roku. Na amerykańskich listach przebojów królowali Bobby Lewis ze swoim hitem "Tossin' And Turnin'" oraz Frank Sinatra z legendarnym "Come Fly With Me". Ameryka wchodziła właśnie w szalone lata 60-te, które miała zdefiniować kulturowa rewolucja Dzieci Kwiatów oraz wojna w Wietnamie. Nikt nie przypuszczał, że nucony przez Amerykanów utwór "Fly Me To The Moon" stanie się hymnem NASA, a koniec dekady przyniesie Stanom Zjednoczonym jeden z największych sukcesów w dziejach ludzkości.
Ojczyzna Wuja Sama w przeciągu kilku następnych lat miała podbić Księżyc. Młody i uwielbiany przez społeczeństwo wizjoner z Białego Domu nie bał się snuć dalekosiężnych i odważnych planów, których w tamtym czasie Ameryka tak bardzo potrzebowała. Jego wizja była prosta – przed końcem dekady Stany Zjednoczone Ameryki wyślą człowieka na Księżyc.
Po pierwsze, wierzę, że nasz naród powinien zaangażować się w osiągnięcie celu, którym jest lądowanie człowieka na Księżycu i jego bezpieczny powrót na Ziemię jeszcze przed końcem tej dekady. Żadne przedsięwzięcie nie będzie równie imponujące i żadne nie wywrze większego wpływu na przyszłą eksplorację kosmosu; jednak żadne nie będzie również trudniejsze do realizacji ani bardziej kosztowne.
Obietnica Kennedy’ego spełniła się 20 lipca 1969 roku o godzinie 22.56. Autopilot zaczął naprowadzać lądownik na skały, co groziło rozbiciem lub poważnym uszkodzeniem statku. Dlatego Neil Armstrong przejął stery i sam pilotował w ostatniej fazie podchodzenia do lądowania. Czas nakierowywania statku na dogodne do posadzenia miejsce wynosił 90 sekund. Tętno astronauty błyskawicznie skoczyło wtedy ze 110 do 156 uderzeń. Gdy było już po wszystkim, a moduł Apollo 11 osiadł na srebrzystej powierzchni Księżyca, w zbiornikach paliwa zostało jedynie na 8 sekund lotu. Armstrong wychodząc na powierzchnię Srebrnego Globu wypowiedział pamiętne słowa, które na zawsze przeszły do historii: "to mały krok dla człowieka, ale wielki skok dla ludzkości".
Amerykańskie lądowanie na Księżycu transmitowane było na cały świat. Szacuje się, że na żywo oglądało je około 530 milionów ludzi. Również za żelazną kurtyną, w oddalonym o tysiące kilometrów kraju nad Wisłą, można było podziwiać historyczny wyczyn.
Wielka mistyfikacja?
Choć od lądowania misji Apollo 11 na srebrzystej powierzchni Księżyca minęło ponad pół wieku, wciąż wiele osób poddaje w wątpliwość oficjalną wersję wydarzeń przedstawianą przez NASA, Pentagon i amerykański rząd. Liczne teorie spiskowe i zarzuty o mistyfikację lotu na Księżyc, której rzekomo mieli się dopuścić Amerykanie realizując tzw. "propagandę sukcesu", żyją swoim życiem i od lat znajdują zwolenników.
Według badania przeprowadzonego przez Instytut Gallupa w 1999 roku, 6 proc. Amerykanów nie wierzyło wówczas w sukces misji Apollo 11, twierdząc, że żaden Amerykanin nigdy nie postawił swojej nogi na Księżycu. Koronnym zarzutem jest tutaj analiza słynnej fotografii, którą w archiwach NASA odnajdujemy pod numerem katalogowym AS11-40-5874. Nie jest to jednak tajne zdjęcie, które amerykańska agencja kosmiczna ukrywa przed światem w celu utrzymania swojej rzekomej księżycowej mistyfikacji. Przedstawia ono amerykańskiego astronautę Edwina Eugene'a "Buzza" Aldrina, jr. oddającego honory amerykańskiej fladze wkręconej chwilę wcześniej w powierzchnię księżyca. Po drugiej stronie obiektywu 70-milimetrowej kamery Hasselblad znajdował się wówczas Neil Armstrong – pierwszy człowiek, który postawił swoją nogę na powierzchni Srebrnego Globu.
Na pierwszy rzut oka zdjęcie nie wzbudza żadnych podejrzeń. Uważny obserwator spostrzeże jednak kilka szczegółów, które w opinii zwolenników teorii spiskowych dowodzą, że cała misja Apollo 11 to sprytnie wyreżyserowane przedstawienie i największe kłamstwo w historii. Na wspomnianej fotografii sztandar USA ewidentnie porusza się w taki sposób, jakby łopotał nim wiatr, którego przecież nie mogło być na Księżycu, ponieważ nie występuje tam atmosfera. Skąd zatem pofałdowania na fladze? Zwolennicy teorii spiskowych twierdzą, że poruszał nią podmuch powietrza wywołany wentylacją obecną w studiu, w którym rzekomo cała księżycowa transmisja miała zostać nakręcona.
Odpowiedź NASA na te zarzuty była prosta i przekonująca. Astronauci na krótko przed wykonaniem zdjęcia wkręcali sztandar w powierzchnię Księżyca, wywołując tym drgania materiału. Flaga jest dodatkowo, co wyraźnie widać na fotografii, podtrzymywana przez belkę poziomą, dzięki czemu nie opada i może być podziwiana w pełnej krasie. Co więcej, na dalszych nagraniach filmowych zauważamy, że sztandar nie porusza się nawet wtedy, gdy przechodzą przy nim astronauci, co w warunkach ziemskich wywołałoby niewielki podmuch i tym samym poruszenie się materiału. Ciekawostką jest tutaj fakt, że amerykańska flaga wykorzystana w misji Apollo 11, była wcześniej specjalnie namaczana w substancji płynnej o właściwościach podobnych do wosku, co utrwaliło jej pofałdowaną formę.
Gra cieni
Wśród koronnych zarzutów dotyczących sfingowania lotu na Księżyc, pojawiają się opinie związane z występującymi na nagraniach cieniami, które zdaniem zwolenników teorii spiskowych dowodzą, że cały materiał filmowany był w tajnym studiu telewizyjnym, gdzie eksperci NASA współpracować mieli z profesjonalistami z Hollywood. Astronauci oraz różne obiekty występujące w księżycowych nagraniach misji Apollo 11 rzucają cienie w różnych kierunkach i o różnej długości. Ma to wskazywać na fakt, że całość nagrywana była w studiu, gdzie znajdowało się wiele różnych źródeł sztucznego światła potrzebnego do oświetlenia planu filmowego.
Teoria ta ma zasadnicze niedopatrzenie – gdyby faktycznie istniało kilka źródeł światła zarówno ludzie, jak i przedmioty znajdujące się na powierzchni Księżyca, rzucaliby kilka cieni. Tymczasem, na każdej fotografii i filmowym kadrze widać wyraźnie, że dowolny astronauta czy przedmiot martwy rzuca zawsze tylko jeden cień. Skąd zatem zjawisko cieni, które w przypadku różnych obiektów padają w różnym kierunku i dlaczego mają one różną długość? Odpowiedź jest prosta – to kwestia perspektywy oraz wpływ uformowania powierzchni Księżyca, która pełna jest wyżyn, nizin i kraterów. No dobrze, mówią dociekliwi, ale skoro było tylko jedno źródło światła, to czemu astronauci są tak dobrze oświetleni? To efekt niemożliwy do osiągnięcia bez sztucznych lamp studyjnych – przekonują.
Prawda jest jednak bardziej "przyziemna". Na Księżycu nie ma atmosfery, to z kolei powoduje, że promienie słoneczne docierają do niego w 100 procentach, a następnie silnie odbijają się od jego powierzchni. W ten sposób, odbite od gruntu fotony naświetlają sylwetki astronautów oraz inne obiekty znajdujące się w obiektywie kamery. Efekt jest dokładnie taki sam, jakby istniało dodatkowe, sztuczne źródło światła. Analiza cieni, jako dowód na rzekomą amerykańską mistyfikację, jest zatem ślepą alejką.
Brak Gwiazd
Odbijanie się promieni słonecznych od podłoża księżyca odpowiada także za inne ciekawe zjawisko, które w oczach niedowiarków stanowi jeden z ulubionych argumentów mających dowodzić, że misja Apollo 11 była wyreżyserowana i nakręcona na Ziemi. Dlaczego na fotografiach i nagraniach z Księżyca nie widać gwiazd? Przecież gwiazdy nie mogły zniknąć i powinny być cały czas widoczne z poziomu naturalnego ziemskiego satelity. Czy aby na pewno?
Skoro NASA sfingowała całą operację, dbając o różne, najdrobniejsze szczegóły w celu uwiarygodnienia efektu końcowego, to jakim cudem miałaby przegapić tak oczywistą rzecz, jak obecność gwiazd na niebie? Nauka śpieszy z odpowiedzią. Ludzkie oczy, podobnie jak obiektyw kamery, nie są perfekcyjne i nie dostrzegają światła gwiazd, gdy znajdują się w miejscu, w którym jest zbyt jasno. Powierzchnia Księżyca była mocno oświetlona z powodu braku atmosfery i odbijających się od niej fotonów.
Doszło zatem do podobnego zjawiska, które możemy zaobserwować również na Ziemi. Daleko za miastem, wiele kilometrów od cywilizacji, przy ładnej pogodzie, patrząc w niebo dostrzeżemy całą wiele gwiazd. Natomiast w tym samym czasie i przy identycznych warunkach pogodowych, przebywając w mieście, gdzie jest znacznie jaśniej, nasze oczy dopatrzą się już tylko niewielkiego procenta tych, które podziwialibyśmy stojąc w mniej oświetlonym miejscu. W dodatku, czasy naświetlania używane przez astronautów nie pozwalały, aby na zdjęciach widoczne były gwiazdy. Znowu okazuje się, że wytłumaczenie pewnych zjawisk jest dużo prostsze, niż mogłoby się wydawać.
Ślady butów
Jednym z najbardziej kultowych, działających na wyobraźnię zdjęć z pierwszego pobytu człowieka na Księżycu jest fotografia przedstawiająca odcisk buta, który pozostawił po sobie Buzz Aldrin. Dla wyznawców teorii spiskowych sugerujących wielką mistyfikację NASA, które zbiorczo określa się mianem "Apollo Hoax", jest to jeden z dowodów na to, że fotografia ta nie powstała na powierzchni Srebrnego Globu. Dlaczego? Warunki panujące na Księżycu skrajnie różnią się od ziemskich. Brak atmosfery powoduje, że lecące w kierunku Księżyca meteory nie mają się gdzie spalać. Uderzają zatem z całym swoim impetem w powierzchnię ziemskiego satelity rozdrabniając skalną powłokę Księżyca w bardzo drobny pył przypominający szary piasek, regolit. Pokrywa on powierzchnię Księżyca na kilka metrów w głąb. Z powodu braku obecności wody, jest on skrajnie suchy i zachowuje się podobnie jak piasek na pustyni. Niektórzy obserwatorzy zadają więc pytanie, jakim zatem cudem w takich warunkach astronautom udało się pozostawić tak wyraźne ślady butów?
Spacerując po plaży łatwo zauważyć, że odciski stóp są niewyraźne i szybko się zasypują. Dopiero zwilżenie powierzchni np. morską falą, powoduje, że stają się one lepiej widoczne i bardziej szczegółowe. Skoro na Księżycu nie ma mowy o wilgoci, jak wytłumaczyć idealnie wyraźne odciski podeszwy kosmicznych butów? Kluczem jest tutaj struktura cząsteczek "księżycowego piasku". Ten ziemski przypomina on tylko pozornie.
Piasek, który znamy na Ziemi, powstaje w wyniku erozji, a jego cząsteczki w wyniku działania wody, powietrza i tarcia przybierają formę idealnie wypolerowanych kulek. Dodając do tego działanie grawitacji powstaje środowisko, w którym wyraźne i trwałe odciśniecie buta bez zwilżenia podłoża jest niemożliwe. Regolit natomiast ma zupełnie inną strukturę, ponieważ powstaje w wyniku rozbijania się małych i dużych meteorytów, jego cząsteczki mają niejednorodne, ostre kształty. W połączeniu ze znacznie słabszą od ziemskiej grawitacją, na Księżycu panują idealne warunki, by but astronauty pozostawił po sobie wyraźne ślady. Takie, jakie podziwiać możemy na licznych fotografiach z kilku księżycowych misji Apollo. Cząsteczki regolitu pod wpływem nacisku np. stopy człowieka, zazębiają się, tworząc wyraźny odcisk.
Nie ma tu żadnej większej tajemnicy. W dodatku, w roku 2011 NASA opublikowała serię fotografii powierzchni Księżyca wykonanych przez jej własną sondę księżycowa Lunar Reconnaissance Orbiter. Doskonale widać na nich rejony, w których lądowały misje Apollo 12, 14 i 17. Najciekawsze jest jednak to, że na zdjęciach można zaobserwować ślady butów pozostawione w roku 1972 przez ostatniego człowieka na Księżycu.
Dowód ze skały
Teorie o sfałszowaniu amerykańskiego lądowania na Księżycu wspiera kilka poszlak. U niektórych zasiewają one ziarno podejrzliwości, które z czasem kiełkuje. Tak było choćby w przypadku kamery, którą wdowa po Neilu Armstrongu po śmierci męża znalazła w domowej szafce. Lub kawałku księżycowej skały, ofiarowanej w 1969 roku premierowi Holandii, która po latach okazała się być skamieniałym drewnem.
Astronauci wchodzący w skład wszystkich misji Apollo, które dotarły na Księżyc przywieźli w sumie 380 kilogramów materiału badawczego w postaci skał i próbek gruntu. Do dnia dzisiejszego są one poddawana badaniom przez naukowców i nadal dostarczają im nowych informacji. Twierdzą oni niepodzielnie, że materiał księżycowy jest unikalny pod względem swojego składu, a jego podrobienie na Ziemi byłoby niemalże niemożliwe, a z całą pewnością dużo droższe, niż posłanie człowieka na Księżyc w celu pozyskania i przywiezienia stamtąd oryginalnego materiału badawczego.
Również twierdzenia sugerujące, że księżycowe próbki są co prawdą oryginalne, lecz zostały przywiezione przez misje bezzałogowe wydają się mało wiarygodne. Koszt takiej operacji, a mowa wszak o ładunku o wadze blisko 400 kilogramów, byłby równie trudny i kosztowny, co posłanie 24 astronautów na Srebrny Glob.
- Księżycowy grunt nie przypomina niczego, co widzieliśmy kiedykolwiek na Ziemi. Jego obecny stan jest wynikiem eonów bombardowania powierzchni Księżyca przez skały i pył z kosmosu. Skały księżycowe są pod względem składu zupełnie unikalne – twierdzi profesor Trevor Ireland z ANU Research School of Earth Sciences, ekspert od skał kosmicznych, który współpracował z misją Apollo 11 w 1969 roku.
Misja Apollo 11 nie jest jednak jedynym źródłem teorii spiskowych, z którymi musi mierzyć się NASA.
Katastrofa z happy endem?
28 stycznia 1986 roku doszło do pierwszej w historii katastrofy amerykańskiego wahadłowca kosmicznego. Statek Challenger tragicznie zakończył swoją podróż 73 sekundy po starcie z Centrum Kosmicznego im. Kennedy'ego na Florydzie.
Zastygli przed telewizorami Amerykanie z niedowierzaniem patrzyli, jak prom rozpada się w powietrzu, a jego części opadają ku Ziemi. Młodzież w amerykańskich szkołach oglądała całe zdarzenie na żywo z sali lekcyjnych, skąd miała wziąć udział w zajęciach na odległość, prowadzonych z pokładu Challengera przez pierwszą nauczycielkę w kosmosie Christę McAuliffe.
W katastrofie zginęła cała siedmioosobowa załoga.
Według pierwszej wersji wydarzeń przedstawionej przez oficera dynamiki lotu, doszło do wybuchu statku. Okazało się jednak, że eksplozji wcale nie było. Jak ustalono później w wyniku dochodzenia, zewnętrzny zbiornik stałego paliwa został zmiażdżony przez siły oporu aerodynamicznego, co spowodowało uwolnienie znajdującego się w nim wodoru oraz tlenu. Utworzyły one chmurę, która przypominała ognistą kulę. Ponieważ paliwo wahadłowca składowano w bardzo niskich temperaturach, po wydostaniu się ze zbiornika gazy utworzyły obłok, który nie miał warunków do zapłonu.
Gdyby rzeczywiście doszło do eksplozji, prom uległby całkowitemu zniszczeniu jeszcze w powietrzu. Tak się jednak nie stało. Kabina, w której przebywało siedmiu astronautów, przetrwała rozczłonkowanie statku i zaczęła spadać po krzywej balistycznej. Załoga została poddana silnym przeciążeniom, ale tylko przez pierwsze sekundy po katastrofie. Jak stwierdzono w raporcie Josepha Kerwina z 28 lipca 1986 roku, siły działające na załogę podczas rozpadu Challengera najpewniej nie były wystarczające do wywołania poważnych obrażeń czy też śmierci.
Zrodziło to podejrzenia, że co najmniej część astronautów przeżyła, co więcej, była przytomna przez krótki czas po rozpadzie statku. Raport ze śledztwa stwierdza, że trzy z siedmiu aparatów tlenowych znajdujących się w kabinie były uruchomione ręcznie. Brakowało w nich ilości powietrza, która starczyłaby astronautom na 2 minuty i 45 sekund, czyli tyle, ile minęło między rozpadem promu w powietrzu, a uderzeniem kapsuły w taflę oceanu. Prawdopodobnie dopiero zderzenie z powierzchnią wody przy prędkości ponad 300 kilometrów na godzinę spowodowało śmierć załogi. Nigdy tak naprawdę nie dowiemy się, co płetwonurkowie znaleźli w kabinie na dnie Atlantyku.
Historia Challengera owiana jest tajemnicą, co sprzyja teoriom spiskowym. Niektórzy wierzą, że załoga wahadłowca wyszła cało z katastrofy i żyje do dziś. W 2013 roku w Internecie pojawiły się fotografie ludzi, którzy z wyglądu mieli przypominać astronautów biorących udział w misji STS-51-L. Wskazywano na zbieżność imion oraz wieku. Sprawy nie potraktowano poważnie, ale sama teoria o tym, że załoga Challengera wcale nie zginęła 28 stycznia 1986 roku, wciąż dla wielu nie wydaje się wcale tak bardzo nierealna.
NASA niechętnie mówi o tragedii, ponieważ zdaje sobie sprawę, że ponosi za nią odpowiedzialność. Możliwe, że katastrofy można było uniknąć, gdyby nie naciski na rozpoczęcie misji, której start przekładano pięć razy z uwagi na złe warunki pogodowe. Statek czekał na platformie startowej LC39B w Centrum Kennedy’ego przez 38 dni. Był styczeń, temperatura sięgała zera. Nigdy przedtem prom kosmiczny nie startował w tak niskiej temperaturze. Mimo chłodu cały czas padał deszcz, w wyniku czego platforma startowa obrosła soplami lodu. Część inżynierów zgłaszała obiekcje wobec startu w takich warunkach. NASA wykluczało kolejne odroczenie startu Challengera, nie chcąc kompromitować się na oczach świata. Decyzja przesądziła o losie misji.
Którejś zimniejszej nocy mróz poluzował gumowe pierścienie szczelnie łączące cztery części zbiorników paliwa. W momencie zapłonu z prawego silnika zaczął wydobywać się kłąb dymu, spowodowany spalaniem gumowej uszczelki. Mimo usterki nie wstrzymano startu. 73 sekundy później doszło do katastrofy. Pierwszej z dwóch w 30-letniej historii programu amerykańskich wahadłowców kosmicznych. Obie przyczyniły się do przejścia tych maszyn na emeryturę.
- Były koszmarnie drogie i awaryjne. Jeden start wahadłowca kosztował średnio 450 milionów dolarów, dla porównania start rakiety Falcon to koszt rzędu 60 milionów dolarów – mówi w rozmowie z tvn24.pl Jacek Marczewski, publikujący pod pseudonimem "User Jama" dziennikarz magazynu "Pixel" i ekspert od tematyki kosmicznej.
- Dodatkowo z pięciu latających wahadłowców katastrofie uległy aż dwa, przy czym każdorazowo ginęła cała siedmioosobowa załoga – dodaje.
Kolejny cel: Mars?
Choć era wahadłowców bezpowrotnie przeminęła, a wraz z nią pewien ważny etap historii, Amerykanie nie porzucili swoich aspiracji podboju kosmosu. W najbliższym czasie zdefiniuje je współpraca pomiędzy sektorem prywatnym reprezentowanym przez Elona Muska i jego firmę SpaceX oraz państwowym – amerykańską agencją kosmiczną.
Jakie znaczenie dla przyszłości NASA i eksploracji kosmosu ma wkroczenie do gry Elona Muska i SpaceX? - Kluczowe, bo Musk, jako jedyny nie boi się kreślić śmiałych planów kolonizacji Marsa i konsekwentnie je realizować – przekonuje w rozmowie z tvn24.pl Marczewski. - Wszystkie jego ziemskie biznesy są podporządkowane temu celowi. Wydajne panele słoneczne, pojemne baterie, elektryczne samochody, borowanie tuneli, oczywiście rakiety, wszystkie te technologie docelowo znajdą zastosowanie na czerwonej planecie. Nie za sto lat, w najbliższych dekadach – puentuje.
Miłośnicy teorii spiskowych zapewne już zacierają ręce.
Źródło: NASA, New York Times, Fox News
Źródło zdjęcia głównego: NASA