Elektrownie wiatrowe powstawały często wbrew woli lokalnych społeczności, a wiatraki stawiane były na gruntach należących do radnych, burmistrzów, wójtów, pracowników urzędów gmin lub ich rodzin, czyli osób decydujących o ich lokalizacji - wynika z najnowszego raportu NIK, zaprezentowanego w "Faktach" TVN.
- Potrzebna wszystkim zielona energia powinna wiązać się z przejrzystością w działaniach samorządu i precyzyjnym prawem, a nie jak w przypadku wielu elektrowni wiatrowych z korupcją i prywatą - wyjaśnił prezes NIK Krzysztof Kwiatkowski. Co trzecia ze skontrolowanych przez NIK siłowni wiatrowych postawiona została na gruntach przedstawicieli lokalnych władz lub ich rodzin. Do takiej sytuacji doszło - zdaniem kontrolerów NIK - np. w gminie Kleczew koło Konina. Jedna z mieszkanek Kleczewa nie ma wątpliwości, po co wiatraki stanęły w tej właśnie lokalizacji: - Dla ich prywatnych korzyści - oceniła w rozmowie z "Faktami TVN".
"Pomówienia i sugestie"
Jest o co walczyć, bo z jednego wiatraka można "wyciągnąć" w ramach opłat od inwestora ok. 12 tys. złotych rocznie.
W gminie Ciepłowody wiatraki mają niebawem stanąć na gruntach należących do dzieci wójta i jednego z radnych. - Gmina jest tak mała, wszyscy się znają - wyjaśnił Władysław Gluza, przewodniczący Rady Gminy. - Myślę, że te kwestie są tutaj najmniej znaczące, że mogłoby tutaj dojść do korupcji. To są jakieś tam pomówienia i sugestie - ocenił.
Podobnych przykładów jest jednak więcej. W gminie Laszki w okolicach Rzeszowa wójt sprzedał swoją ziemię przeznaczoną pod wiatraki koledze. Do sprzedaży doszło już jednak po kontroli. - To jest moja własność - tłumaczył. - Ja mogę dysponować swoją własnością. Jeżeli powiedziano mi, że jest kolizja, to się pozbyłem tej działki. Mirosław Broda, radny gminy Laszki wskazał jednak, że nie we wszystkich przypadkach dochodziło do takiej reakcji: - Kilka lokalizacji rozdanych jest pomiędzy pracowników gminy, ludzi, którzy są związani kwestiami partyjnymi - wytłumaczył.
Do zmiany... niemal wszystko
NIK zwróciła w raporcie uwagę, że często dochodzi do kolizji interesów lokalnych władz ze sprawami pożytecznymi dla społeczności. Najwyższa Izba Kontroli zauważyła, że nie przeprowadzano referendów, ignorowano protesty, nie przeprowadzano badań oddziaływania na środowisko ani rzetelnych pomiarów poziomu hałasu.
Wskazała również, że brakowało nadzoru służb technicznych. Aż osiem na dziesięć kontrolowanych gmin uzależniało zgodę na budowę farmy od darowizn od inwestorów lub od sfinansowania przez inwestora planu zagospodarowania terenów gminnych pod wiatraki. Jednym z przykładów jest gmina Przerośl pod Suwałkami, która dostała od inwestora 2 mln złotych. - Nikt sobie nic nie wziął. Tzn. ja nie wzięłam, nie mogę ręczyć za nikogo więcej - odpierała zarzuty Grażyna Franko, skarbnik gminy. NIK apeluje, by rząd precyzyjnie ustalił w przepisach warunki, parametry i zasady budowy farm wiatrowych. Ministerstwo środowiska na razie ostrożnie wypowiada się na temat problemu. - Konflikty pomiędzy lokalną społecznością w ich władzami to zazwyczaj nie są konflikty, które minister środowiska może w jakikolwiek sposób rozstrzygnąć - wyjaśnił Paweł Mikusek z resortu. NIK zamierza przekazać swój raport CBA i prokuratorowi generalnemu.
Autor: kg / Źródło: "Fakty TVN"