Pobudka o świcie, pseudokawa w białym plastiku, brud pod paznokciami, ciało naznaczone siniakami i zadrapaniami, towarzystwo kleszczy i innego robactwa leśnego. Do tego w ofercie: nocleg z chrapiącymi na sali gimnastycznej, kolejka pod prysznic i do toalety, spalone od słońca plecy, nosy i ochrypłe głosy. Poza tym transportowanie, wbijanie, targanie, zbieranie, jeżdżenie, bieganie, chodzenie, obmyślanie, wyznaczanie, testowanie, moczenie i inne -anie.
No way, to początek urlopu, który postanowiłam spędzić na Runmageddonie, tym razem nie jako uczestnik, ale jako wolontariusz. Wraz z częścią ekipy Bravehearts chcieliśmy zobaczyć, jak od środka wygląda organizacja największego ekstremalnego biegu w Polsce.
Zamiast wczasów all inclusive wybraliśmy opcję trzech dni i dwóch nocy nad Zalewem Bardowskiego na warszawskim Targówku. Organizacja takiej imprezy zaczyna się co najmniej tydzień przed pierwszym startem. My pojawiliśmy się, by głównie ogarnąć dwa dni eventu, podczas którego wystartowało ponad 4000 uczestników.
Sprzątanie z Justinem
W piątkowy poranek, wyposażeni w namioty, które, jak się potem okazało były niepotrzebne, karimaty, plecaki, wafle ryżowe, nutellę, banany i masło orzechowe, a nawet czajnik, suszarkę i prostownicę do włosów, stawiliśmy się w miejscu zbiórki.
Przywitanie z koordynatorkami wolo - Aśką i Pauliną, podział na grupy, wyznaczenie zadań, odhaczenie listy obecności, szybka kawka z plastiku i lecimy w las z Justinem - kierownikiem, do którego nas przydzielono, by pod jego nadzorem zająć się trasą na odcinku leśnym. Justin dzielnie dzierżąc w ręku taśmę, worki na śmieci, ze stoickim spokojem opowiada nam co i jak.
Pierwszy cel to sprzątnąć i przygotować wyznaczoną już trasę, tak, by żaden z uczestników nie natrafił na żadną butelkę, kabel, czy też siatkę drucianą, którą po jakimś czasie spotykamy na trasie i ją usuwamy.
Wraz z Majką, Klaudią i Magdą dzielnie zapełniamy worki, zabawiając spokojnego Justina naszymi opowieściami, piosenkami i krzykami. Przy drugim worku biedak już wie, że spokoju z nami mieć nie będzie, bo cisza i my to słowa, które nie idą ze sobą w parze.
Poszukiwacze kłód
Penetracja lasu okazała się zabawą podobną do tej, kiedy to w podstawówkach organizowano akcje sprzątanie świata. Torebka, garnek, kurtka, butelka, smoczek - trwała licytacja na najfajniejszy śmieciowy eksponat.
Gdy akcja sprzątania dobiegła końca, przetestowaliśmy sobie przeszkody, jakie czekały na uczestników, na nadzorowanym przez nas terenie. Kilka podciągnięć na linie, wciąganie kostki betonowej na trylince - oczywiście wszystko uwiecznione na zdjęciach.
Ta przesympatyczna przerwa została przerwana jeszcze przesympatyczniejszym spotkaniem innej ekipy wolontariuszy, która zamiast worków na śmieci miała pickupa.
Ich zadaniem było poszukiwanie drewna na przeszkodę ogniową. Nie myśląc wiele, dołączyliśmy do grona poszukiwaczy kłód wszelakich. Nadzór nad drewnianą ekipą sprawował Mariusz, który jak się po chwili okazało, kojarzył mnie z innego biegu. I tak oto w gronie starych znajomych zbieraliśmy spróchniałe i te mniej spróchniałe bele drewna, aby potem nosić je na pakę auta. Drewna musiało starczyć na dwa dni palenia, więc trzeba było zwieźć nasze zbiory w okolice mety. No i tu czekała nas kolejna atrakcja. Niczym bohaterowie amerykańskich filmów wskoczyłyśmy na pakę i po leśnych ścieżkach, wertepach przejechałyśmy się na belkach drewna, na pace terenowego auta. Nic to, że siniaki, nic to, że w każdej chwili musiałyśmy chować się przed gałęziami, grunt, że emocje i adrenalina były na wysokim poziomie.
Malowanie, dmuchanie i meta
Zjechałyśmy do bazy, a tam już czekał obiad zapewniony przez wolontariuszy.
Kasza, mięso, ogórek albo surówka, w zależności, kto jakie pudełko wylosował. Komuś trafił się jeden ogórek, komuś innemu żaden, a jeszcze innemu zabrakło marchewki w surówce. Pomarudzić trzeba, ale posiłek konsumowany na paletach ze styropianowych pojemników, to najlepsza integracja, jak się okazało. Firmy eventowe - uczcie się.
Po posiłku - do roboty koty, dołącza do nas Gośka z Braveheartsów, która wcześniej miała inne zadania do wykonania. Co będziemy tak siedziały. Idziemy do magazynu po kolejną rozpiskę rzeczy do zrobienia.
Pomalować dwie ścianki, na których ktoś zdążył machnąć graffiti? Nie ma problemu, nawet jak na pięć osób dostaje się dwa pędzle. Od czego są rękawiczki, które, jak się pospieszyło z malowaniem, nie farbowały skóry. W trymiga uporałyśmy się z malunkami, można rzec, że zrobiłyśmy to na 10 rąk.
Po krótkim spacerku znowu zjawiłyśmy się w magazynie i dorwałyśmy się do pomocy przy organizacji METY - takiej mety od STARTU. Tu teren należał do uroczej Doris, która kierowała budową i ustawianiem dmuchanej bramy, wyznaczaniem toru, oganianiem tego, co czeka zawodnika, który zziajany dotrze do mety. Wbijanie śledzi w piasek wcale nie było łatwą rzeczą. Na szczęście dołącza do nas Robert, który niczym śledź trzymał bramę, gdy Doris kierowała ruchem. Potem czekało na nas przerzucenie z auta czterech palet wody mineralnej, rozwieszenie ścianki i już za chwilę mogliśmy stawić się na odprawie wolontariuszy. Tu dołącza Artur, którego wcześniejszym zadaniem była zabawa w kierowcę. Gdyby nie on uczestnicy nie dostaliby pod koniec biegu ekstra herbatki.
Dziewiczy bieg
Odprawa ważna rzecz, tam dowiadujemy się do jakiej strefy zostaliśmy przydzieleni i co nas czeka podczas eventu. Wpadli też nasi koledzy z Bravehearts Adrian i Wiesiek, którzy zapisali się na wolontariat od soboty. Wszyscy poza Gośką zostajemy przydzieleni na strefę trasy - czytaj będziemy pilnować, obstawiać przeszkody. Jakie? Dowiemy się nad ranem. Jedynie nasza biedna Gosia trafia do depozytu i tam ma zostać królową czarnych worków i numerków, które potem śnić jej się będą po nocach.
Po piątkowej odprawie na chętnych czeka, coś, czego nie mogliśmy się doczekać, od kiedy wpadliśmy na pomysł, aby zostać wolontariuszami - bieg organizatorów, czyli tak zwane rozdziewiczenie trasy, którą pobiegną zawodnicy.
Z lekką obawą o kolano, z którym miałam kłopot, biegnę i dobiegam jako pierwsza dziewczyna. Zabawa przednia, siniki, zadrapania i emocje takie same, jak podczas normalnego biegu. Ba, na mecie również czeka medal i piwo. Ubłoceni, mokrzy, ale szczęśliwi udajemy się powoli do szkoły, w której mamy mieć nocleg. Tam prysznic, kolacja, nawodnienie i spać. Miał być nocleg pod namiotami, ale dziewczyny z wolo ogarnęły spanie w pobliskiej szkole. Pisałam już, że boskie są?
Spanie z dostawką
Pojawiliśmy się tam jako pierwsi, a jak wiadomo, kto pierwszy ten lepszy, a szybszy i lepszy wybiera miejsce i odpowiednią ścianę sali i zagarnia wszystkie materace, dla grupy, dostępne na sali. Na nic się jednak one zdały. Z jednej strony chrapanie współtowarzyszy, z drugiej ciągłe swędzenie nóg pocharatanych na biegu przez pokrzywy nie dały się wyspać. Jakoś nam to zbytnio nie przeszkadzało i już od piątej byliśmy na nogach. Zbiórka na miejscu imprezy, odprawa, przydzielenie do poszczególnych stref, kierowników i zastępców kierowników, potem rozdanie teczek z informacją co, gdzie, kiedy, jak coś się wydarzy itp. Bezpieczeństwo uczestników będzie również spoczywać na naszych barkach, więc musimy mieć instrukcje, co gdzie jak, na wszelki wypadek. Pół godzinki przed startem pierwszej fali zostaliśmy rozwiezieni do swoich stref. Wilcze doły, trumna, kanał z wodą, fireman, to przeszkody moich współtowarzyszy.
Położna, wulkanizatorka
Mnie trafiło się królestwo opon, czyli porodówka. Cała na różowo, z kwiatami we włosach musiałam pilnować, by zawodnicy czołgali się pod szpalerem wulkanizacyjnych kółek i ich nie podnosili sobie nawzajem.
Guliwer, Bruno i Grodzki mieli nadzór nad częścią terenu, który zajęłam. To do nich mogłam się zgłaszać, z każdym problemem, usterką, kontuzją czy innym nieoczekiwanym zwrotem akcji podczas imprezy. To oni również dowozili wodę, obiadki i wpadali pogadać, tudzież skontrolować, czy sobie radzę. Kochane Chłopaki ;)
A ja od 8.30 do 17, czyli można rzec, prawie jak w biurze na etacie - kierowałam, motywowałam, krzyczałam, byłam szefową wulkanizacji, położną, tudzież katem. Gdy niektórym wydawało się, że pod tymi oponami się da się prześlizgnąć, musiałam własną osobą pokazać, że się da i się uda. Na szczęście odwaga i wiara w narodzie jest i tylko osiem razy zdarzyło się przeczołgać i ubłocić. Jak na tyle godzin i ponad 2000 uczestników w ciągu sobotniego eventu, to chyba niezły wynik.
"Czołgać się, nie podnosimy opon, bo jak ją podniesiesz, to wrócisz na start, dasz radę śliczna, pokaż mu jak to się robi, dawaj dziku, idziesz jak dzik w żołędzie, albo kuna w maliny", te i inne hasła mniej cenzuralne, acz motywujące stały się podstawą moich zdań przez osiem godzin. Odwiedziny kolegi, okolicznych mieszkańców, pogawędki z uczestnikami i ekipą medyczną obsługującą event umiliły czas, który i tak zleciał jak z bicza strzelił.
Po robocie lecimy do naszego "hotelu". Tam długi prysznic, bo zaschnięte błoto i niskie ciśnienie wody nie idą ze sobą w parze. Potem drobne zakupy, kolacja, lekkie nawadnianie, podzielenie się wrażeniami, które szybko ustępują zmęczeniu i lekkim udarom słonecznym, których się chyba nabawiliśmy na słońcu. Kładziemy się spać, tym razem bez problemów z zasypianiem.
Rano, jak młodzi bogowie ponownie udajemy się na miejsce odprawy i podobnie zajmujemy przeszkody, które nam przydzielono. Część z nas chciała urozmaicenia i zmieniła miejsce postoju. Ja ponownie zostaję królową porodówki, tudzież wulkanizacji i ponownie zdzieram gardło. Tym razem jednak pracuję na boso, bo szacunek do butów mam i nie wiem, czy kolejne zniosłyby na swoich noskach tyle błota. Gorąc straszny, parno, duszno, ale humory dopisują zarówno wolontariuszom, jak i zmęczonym uczestnikom. Swoje królestwo opuszczam tuż po 15, kiedy to ostatni zawodnik czołga się pod oponami. Zbieram taśmę i lecę do miejsca, w którym można rozliczyć się z wolontariatu. Ledwo żeśmy się wszyscy zebrali, ledwo ostatni uczestnik przekroczył linie mety, nastąpiło urwanie chmury i ostudziło nie tylko klimat, ale i nasze humory. Żal było kończyć ten turnus.
Bo w wolontariat i w pomoc przy organizacji imprezy wsiąkliśmy, jak błoto w zawodników. "Najfajniejszy weekend, mówi się przygoda życia, a może tak powinno wyglądać całe moje życie" - podsumowała Klaudia, która na co dzień, zamiast w błocie siedzi w aptece i jest poważną Panią farmaceutką. Ileż można siedzieć przy biurku, czasami ważna jest praca w terenie, a jak stwierdziła Gosia, królowa worków - z taką ekipą i na takie wakacje, to nawet pod wodę by poszła. A nie tylko w las.
Autor: Anna Szlendak / Źródło: TVN Meteo