Blisko trzydzieści lat temu, w pierwszej połowie lat 90-tych, na Uniwersytecie Stanforda w Kalifornii przysłuchiwałem się dyskusji na temat kłopotów wielkich amerykańskich gazet. Chodziło o to, że wyniki finansowe są coraz gorsze, gazety nie mają pieniędzy, oszczędzają na czym się da, tną zatrudnienie, honoraria i płace, likwidują biura zagraniczne, rezygnują z braku pieniędzy z dziennikarstwa śledczego. Jednym słowem robią wszystko to, co dziś gnębi polskie gazety i polskie media. Winą za to dyskutanci obarczali zmieniających się właścicieli.
Do tej pory ostoją tego, co najlepsze w amerykańskim dziennikarstwie, były gazety we władaniu rodzin, od lat tkwiących w biznesie medialnym. I rzeczywiście największe i najbardziej wpływowe amerykańskie gazety związane były z nazwiskami Sulzbergerów /New York Times/, Meyerow i Grahamów/ Washington Post/, Bancroftów / Wall Street Journal. Te rodziny dobrze z tych gazet żyły, ale też dbały o ich wiarygodność i reputację. Wedle amerykańskich dyskutantów, nieszczęściem było wejście na giełdę i pojawienie się bezosobowego kapitału korporacyjnego. Od tego momentu w firmach medialnych zaczął rządzić Excel, czyli arkusz rozliczeń finansowych, a nie wartość dziennikarska.
Trzydzieści lat temu nie bardzo rozumiałem, w czym problem. Dziś, kiedy czytam wymianę listów między redaktorami "Gazety Wyborczej" a szefami wydawnictwa "Agora", przypomina mi się tamta dyskusja. Spór jest o to, kto ważniejszy, kto decyduje o sposobie wydawanie pieniędzy, kto zatrudnia i wyrzuca pracowników. Ludzie dobrej woli patrzą na to widowisko ze zgorszeniem. Patrzą jak na niespodziewaną kłótnię w porządnej rodzinie. A nie ma się co gorszyć. W świecie własności korporacyjnej to zarząd firmy jest najważniejszy. Zarząd, który reprezentuje udziałowców, czyli właścicieli, oddaje w ręce dziennikarzy, redaktorów naczelnych decyzje, co gazeta będzie drukowała. Zarząd nie wtrąca się do linii redakcyjnej, ale jeśli, patrząc w arkusz finansowy, czyli Excel, dochodzi do przekonania, że zyski są kiepskie, nie spełniają oczekiwań akcjonariuszy, zmienia kierownictwo na takie, które obiecuje większy zarobek. Tak to wygląda z grubsza. I nie ma co udawać, powtarzając frazes, że gazeta należy do czytelników. Gazeta należy do właściciela. Może się zdarzyć, że będą nim czytelnicy, jeśli złożą się i kupią gazetę.
W ubiegłą niedzielę słuchałem, jak Ewa Siedlecka w radiu TOK FM mówiła, że kryzys w "Gazecie" i jej spór z wydawcą ma długą historię, a jego zalążków trzeba szukać w decyzji o wejściu "Agory" na giełdę.
Wywód Ewy Siedleckiej trafił mi do przekonania. Nie należy udawać, że łatwo jest pogodzić interesy, wartości i ambicje dziennikarskie z interesami akcjonariuszy. Dla nich najważniejszą wartością jest wartość ich akcji, czyli powoduje nimi przyziemna żądza zysku. Jeśli da się chęć zysku pogodzić z ideałami wolnego dziennikarstwa w służbie demokracji, to świetnie, a jeśli nie, to mówi się trudno, takie jest życie. Najgorsze jest udawanie kogoś, kim się nie jest. Akcje kupuje się po to, żeby zarabiały, a nie, żeby walczyły o wartości. Na tym właśnie polega ohyda sytemu kapitalistycznego. Wydaje mi się, że jest on niezaprzeczalnie sprawniejszy, skuteczniejszy, kiedy idzie o produkowanie, ale ma też swoje złe, nawet odpychające strony. Wielki admirator wolnego rynku Ronald Reagan jakoby twierdził, że "greed is good" - "chciwość jest dobra". Wprawdzie był okres w moim życiu, kiedy w uniwersalną słuszność tego spostrzeżenia ja też święcie wierzyłem, jednak na starość nie jestem tego pewien. Tym niemniej uważam, że z chciwością trzeba się liczyć, ponieważ, wbrew rożnym szlachetnym zapewnieniom, jest ona ważnym motywem ludzkich działań.
Chęć zysku nie jest jedynym zagrożeniem dla dobrego dziennikarstwa. Zagrożeniem jest zalew informacji, a precyzyjniej mówiąc, obfitość bodźców, które dają ludziom złudzenie, że wiedzą. Takie złudzenie daje internet. Ludzie nie czytają, tylko klikają. Gazety straciły ogłoszenia. Na poważnych treściach trudno zarobić. Potrzebne są reklamy, a one wolą sąsiedztwo bardziej rozrywkowe. Media podejmujące ważne problemy, potrzebują, tak jak muzea albo orkiestry symfoniczne, wsparcia groszem publicznym. O tym, jak ten grosz dla wspólnego dobra rozdzielać, decydują politycy, kontrolowani przez niezależne media. Taki jest ideał. Na świecie o tym myślą i o to się sprzeczają. Niestety w Polsce, także wśród ludzi zatroskanych o przyszłość kraju, panuje beztroskie przekonanie, że jak pogonimy PiS, wszystko samo się ułoży. Nie ułoży się.
Z tego, co napisałem, jasno wynika, że należę do międzynarodówki, która widzi dobre strony socjalizmu, liberalizmu i konserwatyzmu. Ta międzynarodówka nie powstanie, nie ma na to szans, ponieważ, jak pisał Leszek Kołakowski, "nie może obiecać ludziom, że będą szczęśliwi". A na taką właśnie obietnicę szarlatani polityczni skutecznie ludzi ciągle nabierają. Mam nadzieję, że dzieje "Gazety" czegoś nas wszystkich nauczą. Może powstaną książki. Wzlot i dzisiejsze kłopoty "Gazety" na książkę zasługują. Abyśmy lepiej zrozumieli historię III Rzeczpospolitej. I wyciągnęli z niej wnioski.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24