Ma donośny głos i przenikliwe spojrzenie. Chodzi boso po Warszawie i śpiewa o problemach, które wszyscy znamy. Witek Muzyk Ulicy rzucił pracę w "korpo", by śpiewać dla słoików, frankowiczów i emigrantów.
Witold Mikołajczuk - znany jako Witek Muzyk Ulicy - mieszka w wypasionym mieszkaniu z tarasem. Dzień zaczyna od stu pompek w jednej serii, potem staje na rękach i podnosi się i opuszcza 15 razy. Trening kończy 25 podciągnięciami na drążku. Ma 35 pięć lat, wygląda jak atleta. Ma też imponującą brodę, a kobiety go uwielbiają.
Do pracy nie wkłada jednak drogiego garnituru, ani hipsterskich ciuchów. Z domu wychodzi... boso. Nie zabiera najnowszego laptopa, za to na plecach dźwiga akordeon. Tak zaczyna się jego codzienne, własne tourne po warszawskich podwórkach, na których gra i śpiewa swoje własne piosenki. Dziennie zarabia od 100 do 300 złotych. Nagrania swoich występów wrzuca do internetu. Niektóre mają już po kilkadziesiąt tysięcy odsłon.
Dla przechodniów, to kolejny postrzeleniec, tymczasem Witek realizuje swój plan. Niedługo nagra album, a swoje miejsce widzi na profesjonalnej scenie. Ma szansę, bo piosenki są chwytliwe, a jego menadżerem jest Ryszard Adamus, który do niedawna "prowadził" Maćka Maleńczuka.
Czy jesteśmy świadkami narodzin gwiazdy?
Alex Kłoś: Jak się chodzi na bosaka po warszawskiej ulicy?
Witek Muzyk Ulicy: Uwielbiam chodzić na bosaka. Od małego chodzę na bosaka. Po Warszawie chodzi mi się dobrze. To czyste miasto. Uważam, jak stąpam i nic złego mi się nie dzieje. To uodparnia mój organizm, dzięki temu czuję się zdrowszy i przede wszystkim stopa mi nie śmierdzi. Zawsze powtarzam, że stopa ludzka jest dzisiaj przegrzewana. Ktoś, kto wymyślił buty pomiędzy kwietniem i wrześniem, nie wymyślili nic dobrego.
Jak zostałeś muzykiem?
Byłem już bardzo znudzony życiem, które prowadziłem. 13 lat zajmowałem się handlem, po tym jak przyjechałem z Podlasia do Warszawy. Miałem dosyć.
Pracowałeś w korporacji?
Dla korporacji. Przez 10 lat pracowałem m.in. w Toyocie, potem otworzyłem swoją firmę poligraficzną, potem agencję poligraficzno-dystrybucyjną. Zajmowałem się drukiem i przez moment woziłem też papierosy i wódkę z Ukrainy na Norwegię. Za to trafiłem do więzienia. Siedziałem 40 dni w szwedzkim portowym mieście Ystad.
Po wyjściu przeżyłem transformację duchową i mentalną. Postanowiłem zmienić swoje życie. Zacząłem grać w domach dziecka i w szkołach podstawowych. Jako muzyk amator. Ale lepszy muzyk amator niż żaden.
A jak trafiłeś z akordeonem na ulicę?
W tamtym czasie pracowałem dla francuskiej spółki GDF Suez sprzedającej energię elektryczną. Zarabiałem całkiem niezłe pieniądze. Po 15 tysięcy miesięcznie. W pewnej chwili podpisałem duży kontrakt i dostałem prowizję - prawie 100 tysięcy złotych. Potem już żadne pieniądze nie były dla mnie cenne, rozumiesz? Czułem, że zrobiłem, co można było zrobić w tej branży. Chodziłem tu po Warszawie i spotkałem Dominikę, skrzypaczkę uliczną. Chwilę z nią porozmawiałem. Powiedziała mi, że od ośmiu lat żyje z grania na ulicy. I poczułem, że też chcę tak żyć.
Następnego dnia wziąłem więc akordeon i wyszedłem na ulicę. I tak już zostało.
Co grałeś?
Grałem bardzo źle i tylko podstawowe rzeczy. Tak naprawdę na akordeonie gram dopiero od roku. Na początku grałem jakieś podstawowe, banalne rzeczy: "Pod dachami Paryża", "Katiuszę" czy walca z filmu "Noce i dnie".
Jesteś samoukiem?
Gram na gitarze od 12. roku życia. Na akordeonie zacząłem, jak miałem 32 lata.
Dlaczego akordeon, a nie gitara?
Jestem bardzo związany z Podlasiem, z folklorem. Jakoś poczułem, że to zanikający instrument. Chciałem nawiązać do tradycji i za te pieniądze ze szlugów i wódki kupiłem sobie pierwszy akordeon. Jest zrobiony przez zesłańca polskiego, na Syberii. Był u mojego nauczyciela muzyki ze szkoły podstawowej na Podlasiu.
Jak warszawiacy reagują na bosonogiego muzyka?
Patrzą się jak na dziwaka. Czasami czuję się tak, jakbym został przeniesiony w czasie. Bo kompletnie odbiegam od wszystkich standardów. Staram się być dżentelmenem, staram się być szarmancki. Ale kobiety dzisiaj chyba takich mężczyzn nie potrzebują. Ciągle spędzam czas z dziećmi, a większość dzieci jest w świetlicach. Nie wyjechałem na Zachód za pieniądzem, bo też były takie naciski, bo miałem raty, kredyt, franki, takie życie. Nie poddałem się, zostałem tutaj, bo zawsze uważałem, że jakoś to będzie, że kontakt z dziećmi jest najważniejszy [Witek ma dwóch synów – red.].
Większość ludzi patrzy na mnie jak na wariata, ale coraz częściej zaczynają słuchać. Czują, że to są moje piosenki. Zaczynają zwracać uwagę na artyzm i to mnie bardzo cieszy.
Kiedy zacząłeś pisać piosenki?
Zapuściłem brodę i, gdy miałem już trochę zarostu, pojawiły się pierwsze piosenki. Trochę to łączę, bo ludzie znani na świecie, którzy coś stworzyli, mieli brody. Nie wiem, czy to przypadek, ale ostatnio przeczytałem, że badania naukowe wykazały, że zarost poprawia percepcję i ostrzeganie świata.
Jaki masz plan?
Zacząłem pisać swoje piosenki dlatego, że od małego marzyłem o wielkiej scenie. Moim idolem jest Freddie Mercury. Zawsze mi się marzyło to, jak on stał na Wembley i robił eeeeooo! (śmiech). Ulica to pewien etap. Dzięki ulicy i ludziom mam natchnienie i piszę melodię, które się podobają. Rozmawiam z nimi na temat mojej muzyki i to oni mi mówią, czy to jest dobra muzyka, czy to są fajne słowa. Jeżeli coś jest nie tak, zmieniam. Bo tworzę pod ludzi. Czuję, o czym rozmawiają i czego chcą słuchać.
Napisałeś piosenkę "Dla frankowiczów" zniewolonych przez kredyty, "Dla słoików" robiących karierę w korporacjach, "Dla Londyńczyków (Serce wolności)", którzy wyjechali za pieniądzem do Londynu.
Piszę o tym, z czym dzisiejszy człowiek, nie tylko młody, się boryka. O jego problemach. "Serce wolności" mówi o masowej historii emigrantów, z którą każdy w Polsce w jakiś sposób jest związany. Każdy miał sąsiada emigranta, czy kogoś w rodzinie. Ja jestem słoikiem, ale zawsze to powtarzam, że słoik, to ktoś, kto nie wyjechał z tego kraju. Kto zmierzył się z wielkim miastem, a był z prowincji, więc pokonał lęk, strach i starał się tutaj odnaleźć, w całkiem innej rzeczywistości. Więc to jest też przejaw odwagi i mocnego charakteru.
Jaka jest Warszawa?
Piękna! Jestem fascynatem Warszawy. Moja babcia była platerówką i stacjonowała na Ochocie w czasie Powstania Warszawskiego. Mój dziadek był ułanem i walczył w czasie kampanii wrześniowej na polach pod Warszawą. Fascynowało mnie to, że Warszawa jest zaliczana do najbardziej zburzonych przez wojnę miast świata, a odrodziła się, jak feniks z popiołów. Napisałem o tym piosenkę ["Dla warszawiaków" - red.].
Jaki jest klimat w Warszawie?
Żyję tu 14 lat. Gdy byłem handlowcem, to spotykałem wielu cwaniaków i nienawidziłem tego miasta. Teraz, jako artysta, spotykam bardzo wielu wrażliwych ludzi. Zrozumiałem, że wszystko zależy od tego, kogo się spotyka. I tyle. Wszystko zależy od tego z jakiego punktu odniesienia patrzysz i komentujesz. Wszędzie może być cudownie i wszędzie może być źle.
rozmawiał Alex Kłoś, montaż Marcin Chłopaś