Internet dla światowego dziennikarstwa okazał się po części dobrodziejstwem, ale i przekleństwem. Czasem jednocześnie. Czy tęsknię za czasami, gdy był niedostępny i musiałem z trudem logować się i słuchać dźwięku modemu? Nie. Cieszę się, że teraz mam dostęp do wszystkiego w telefonie, choć czyhają w nim pułapki dziennikarsko potencjalnie śmiertelne. Ale cały świat uczy się, jak im się nie dać. I jak długo te zagrożenia będą nas czynić lepszymi, tak długo będziemy się rozwijać. O tym, jak zmieniało się dziennikarstwo na świecie, pisze Michał Sznajder.
Prrrrrrrrrrrrr-piiiiiiiiiiiii-prrrrrrrrr-bzzzzzzzzzzzzzzyyy-prrrrrrrrrrrrr. Młodsi czytelnicy pomyślą, że przysnąłem na klawiaturze. Starsi – pomyślą i zgadną. Ten dźwięk na przełomie wieków poprzedzał połączenie się z internetem. I nie było to łatwe. Czasem zrywało. Czasem modem nie chciał się połączyć. Czasem udawało się połączyć, ale trzeba było się rozłączyć, dlatego że łącząc się z internetem, zajmowaliśmy linię telefoniczną i blokowaliśmy możliwość, by ktoś dodzwonił się do naszego domu. A nawet jak udawało się połączyć i wszystko śmigało, to obawa o rachunek sprawiała, że staraliśmy się za dużo w tym internecie nie siedzieć.
W takich okolicznościach ludzie ciekawi świata łączyli się z siecią. Mają więc Państwo obraz, jak wyglądało to z punktu widzenia odbiorców informacji. Idąc tym tropem, mogą się Państwo domyślać, jak wyglądał internet w sferze informacyjnej. W roku 2001 nagrodę za dziennikarstwo online w kategorii "breaking news" otrzymała BBC. Tematem była katastrofa samolotu Concorde. Oto ten artykuł na ich stronie:
Patrząc na to teraz, widzimy małą czcionkę, małą mapkę, wszystko złe. Ale za takie coś dawano kiedyś nagrody. Zresztą nie tylko BBC wyglądała na początku wieku… tak.
To zrzut ekranu ze strony głównej CNN z 10 sierpnia 2001. Dzień po tym, jak nadawać zaczęła TVN24. Gdy więc zostałem poproszony o napisanie, jak zmieniły się media światowe i dziennikarstwo, to była moja pierwsza myśl: gdzie był wtedy internet? I jaki był? Był taki jak wyżej. Albo jak niżej:
Nie będziemy się przecież nabijać tylko z innych, prawda? Rzut oka na stronę TVN24.pl z 2002 roku oraz z dzisiaj to najlepsza odpowiedź, jeśli chodzi o to, ile się zmieniło. Dziś telewizja jest obok internetu, te dwa media się uzupełniają i przeplatają. A wtedy? Brytyjskie badania z roku 2000 wykazały, że tylko 11 procent dziennikarzy lokalnych miało dostęp do internetu, a spośród obywateli – ledwie 12 milionów osób. Tylko 1 procent ankietowanych mówił wówczas, że internet jest ich głównym źródłem wiedzy. Zaś wiodącą dyskusją etyczną na styku sieć-media była kwestia reklam. Dziekan wydziału dziennikarstwa Uniwersytetu Maryland Tom Kunkel mówił, że największym wyzwaniem etycznym dla ówczesnego dziennikarstwa jest wpływ reklamodawców na redakcje. "W środowisku internetowym jedyny sposób na zarobek to reklamy. Jest presja, by używać materiałów, które będą przyciągać reklamodawców. To jest istotne zagadnienie, które widzimy już teraz i które będzie stawać się w przyszłości coraz bardziej problematyczne dla branży".
Mądre, ważne słowa. I aktualne. Któż z nas nie zna określenia "clickbait", czyli takiego redagowania tytułów lub nagłówków, by zaciekawiony odbiorca koniecznie kliknął w link. Kunkel miał trochę racji – ten problem nie zniknął. Wtedy było to jedynie zaniepokojenie, dwadzieścia lat później – zjawisko, które potrafi zohydzić dzień zarówno twórcom, jak i odbiorcom. Dziennikarze muszą martwić się nie tylko o dostarczenie ciekawej treści, ale też o to, by zachęcić odbiorców do kliknięcia. Ci zaś przewracają oczami, gdy tytuł lub nagłówek obraża ich inteligencję. To, co w 2001 było obawą, jest codziennością.
Internet był rzadko używanym narzędziem jeszcze w 2001 roku. Ale 11 września to się zmieniło. Ataki terrorystyczne na Nowy Jork i Waszyngton uzmysłowiły redakcjom, jak wielkie jest pragnienie zdobycia informacji przy pomocy komputera. A uzmysłowiły to sobie, gdy ich serwery po prostu padały pod ciężarem zainteresowania. Wyobrażają sobie to Państwo dzisiaj? Że dzieje się coś tej rangi, a strony padają pod naporem klików? Dziś tych dyskusji już nie ma. Strona ma operować jako samodzielny byt, który nie tylko uzupełni, ale i czasem zastąpi telewizję lub druk. Oczywiste, prawda? Spójrzmy zatem na to ogłoszenie gazety "Guardian" z 2006 r.
Gazeta ogłasza, że będzie pierwszym ogólnokrajowym dziennikiem na Wyspach, który będzie oferował podejście "najpierw sieć". W tym wypadku oznaczało to, że korespondenci zagraniczni oraz dziennikarze biznesowi będą najpierw publikować informacje na stronie internetowej, a nie czekać do następnego dnia, by ukazały się w druku. Informacja o tym, by nie czekać do następnego dnia, jeszcze 15 lat temu była czymś godnym takiego oświadczenia.
Internet dla światowego dziennikarstwa okazał się po części dobrodziejstwem, ale i przekleństwem. Czasem jednocześnie. Jeszcze w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych dziennikarz miał w zasadzie monopol na rację. Ale w 2008 r. słynny amerykański prezenter Dan Rather stracił pracę po tym, jak okazało się, że dokumenty stanowiące pretekst do materiału telewizyjnego w jego programie na temat prezydenta Busha były sfałszowane. Odkryli to blogerzy, czyli dziennikarze internetowi, za którymi nie stała duża redakcja ani potężne narzędzia. Wcześniej tego nie było i już zostało – obywatel lub dziennikarz-pasjonat może wychwycić błąd wielkiego newsroomu i przy pomocy mediów społecznościowych wykazać wpadkę. W czasie tych dwudziestu lat przyjęło to jednak formę autoparodii, w dodatku paranoicznej i niebywale groźnej.
Listopad 2020 roku, Donald Trump właśnie przegrał wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych, a Joe Biden je wygrał. Ogłosiły to, na podstawie własnych obliczeń i symulacji, czołowe amerykańskie redakcje, w tym - jak nakazuje tradycja - telewizje. Nawet niebywale przychylna Trumpowi Fox News. Tym razem jednak dzieje się coś dziwnego – w internecie nasila się ruch zwolenników Trumpa, którzy są święcie przekonani, że prezydentowi zwycięstwo ukradziono. Śledziłem te dyskusje w sieci: pasjonaci, obywatele, osobowości, którym Trump był bliski, przerzucali się półprawdami, manipulacjami lub ordynarnymi fałszywkami, które miały być rzekomymi dowodami na to, że nastąpiło ogromne oszustwo, za którym stoją medialne elity.
W takim momencie dziennikarz czuje się bardzo bezsilny. O ile bowiem kilkanaście, kilkadziesiąt lat temu czołowe media miały status potężnych instytucji, mających rację z automatu (co też może wcale nie było dobre), to teraz muszą patrzeć, jak ich skrupulatna, dokładna, koronkowa robota nie ma znaczenia w starciu ze zmanipulowaną grafiką lub przypadkowym nagraniem z Instagrama, na którym widać synową Donalda Trumpa zapewniającą o tym, że wybory sfingowano. Obu sytuacji doświadczyłem osobiście. Na moim profilu na Facebooku pojawiła się pewna polska zwolenniczka Donalda Trumpa, która przez kilka dni codziennie wrzucała mi zmanipulowane materiały mające świadczyć o tym, że doszło do zbrodni na amerykańskiej demokracji. Przez jakiś czas reagowałem – na jej wrzutkę z nieznanego szerzej bloga odpowiadałem odnośnikiem do artykułu agencji Reutera, który tę wrzutkę dementował. Ale i tak byłem na przegranej pozycji. Nawet jeśli ona to przeczytała, to nie uwierzyła. I nawet jeśli przeczytała, to są miliony innych, którzy nie zadadzą sobie trudu weryfikacji.
Fake news to największe przekleństwo, którego dwadzieścia lat temu nie było, a przynajmniej nie na tę skalę. Doszliśmy do etapu, w którym nie ma jednej wspólnej bezspornej prawdy, a dostępność mediów społecznościowych sprawia, że fake newsy roznoszą się bez problemu. Wystarczy spojrzeć na kulminację kampanii kłamstw w USA, która skończyła się inwazją na Kapitol. Albo na ruchy antyszczepionkowe. Dwadzieścia lat temu zwolennicy obu teorii byliby wyśmiewanymi odludkami, bez szans na to, by się skrzyknąć i stać wpływową masą. Dziś mają ogromną popularność i podziw oraz oddanie ludzi, którzy podejmują decyzję, że to im będą wierzyć. Co z tego, że bezpodstawnie. Furorę, negatywną, zrobiło określenie ówczesnej doradczyni Donalda Trumpa, która broniła kłamstw rzecznika na temat rzekomych tłumów na jego prezydenckiej inauguracji. Użyła bowiem określenia: "alternative facts", czyli fakty alternatywne. Na jej obronę: chodziło jej o fakty dodatkowe, dodatkowe informacje na rzecz poparcia tej tezy, ale określenie pozostało jednym z symboli kłamstw, którym media amerykańskie musiały sprostać i nauczyć się relacjonować.
Swoją drogą, Donald Trump doskonale wykazał słabości mediów drugiej dekady wieku. Co łatwo sprawdzić, niesamowicie kłamał/mijał się z prawdą. I to stanowiło ogromne wyzwanie dla mediów amerykańskich. Jak bowiem mówić o kłamcy? Czy jeśli streszcza się wystąpienia Trumpa i Clinton, to należy obu poświęcić tyle samo miejsca? Jeśli tak, to w jakim stopniu sprawozdanie z wiecu Trumpa powinno się składać z jego słów, a w jakim z weryfikacji? A jeśli weryfikacja odbywa się kosztem jego deklaracji wyborczych, to czy nie jest on poszkodowany? Więc może relacja z jego kampanii powinna być dłuższa? Jeśli tak, czy poszkodowana nie jest Clinton? Tych pytań jest więcej.
W ciągu tych 20 lat pojawiło się bardzo wiele mediów i konkurencja wzrosła. Dziennikarz musi rywalizować o uwagę nie tylko z konkurentami z innego kanału, ale też walczyć o czas odbiorcy z twórcami z YouTube czy Instagrama. Stąd pęd, by jednak zawłaszczać tematy i być może wpadać w niektóre zupełnie bezmyślnie. Tak właśnie było z Trumpem. Telewizja CNN oberwała niemiłosiernie za to, że puszczała wiece Trumpa bezkrytycznie, tylko po to, by zbulwersować się jego słowami mogli widzowie w domach i komentatorzy w studiu. Telewizja NBC do dziś słyszy krytykę za to, że na rok przed prezydenturą Trump był gościem słynnego programu satyrycznego "Saturday Night Live", a komik Jimmy Fallon czochrał włosy kandydata ledwie kilka tygodni przed wyborami (chciał sprawdzić, czy to peruka). Tym samym stacje dla klików i słupków uczyniły z kontrowersyjnego kandydata swój gadżet do zarabiania pieniędzy. CNN z czasem się opamiętała i zmieniła front: już prezydent Trump stał się obiektem nieustannej weryfikacji. Tak intensywnej, że odbywała się nawet na paskach informacyjnych (nazywanych fachowo belkami).
"TRUMP MÓWI, ŻE PROGRAM SATURDAY NIGHT LIVE JEST UPRZEDZONY WOBEC REPUBLIKANÓW I NALEŻY MU SIĘ PRZYJRZEĆ; NIE, TEN PODPIS NA EKRANIE NIE JEST ŻARTEM"
W innych przypadkach można było przeczytać na ekranie: "TRUMP: NIGDY NIE MÓWIŁEM, ŻE JAPONIA POWINNA MIEĆ BROŃ ATOMOWĄ (MÓWIŁ)". To wypomnienie wprost kłamstwa prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Czy to by przeszło 20 lat temu? A może pytanie jest inne: czy w ogóle amerykański prezydent by tak kłamał? Jeszcze nie tak dawno konferencja lub wystąpienie prezydenta USA było wydarzeniem. Kto by się spodziewał, że amerykańskie telewizje przestaną je transmitować, ponieważ ten kłamie?
Być może ten kryzys prawdy jest największą różnicą między tym, co w dziennikarstwie dzieje się teraz, a czasem, gdy startowała TVN24. Problemów jest wiele: nieufność odbiorców; ich nieumiejętność odróżnienia prawdy od fikcji; plemienność (70 procent republikanów w jakiejś formie nie wierzy w uczciwość zwycięstwa prezydenckiego Joe Bidena oraz ruchy populistów czy szarlatanów i kłamców, którzy stworzyli własny, niezależny obieg "informacji:. Na szczęście nie jesteśmy bezbronni. Powstają redakcje, które weryfikują prawdziwość informacji w sieci, jak choćby Konkret24. Kto by przewidział 20 lat temu, że będzie coś takiego w Polsce czy w AFP czy agencji Reutera? Jako dziennikarze mamy zwiększoną czujność i świadomość, że pułapki są wszędzie. Oczywiście, nie zawsze da się przed nimi uchronić. Ileż to osób "uśmiercono" w mediach, choć żyły. Kiedyś włączyłem Facebooka i zobaczyłem, że pokaźna grupa znajomych podała informację o śmierci Tiny Turner. Źródłem była strona, której chyba nikt z nich wcześniej ani później nie widział. Ale niestety, ludzie gonią za lajkami, a dziennikarze czasem gonią za klikami. Tego nie było w roku 2001. Dodam, że w momencie pisania tego felietonu, Tina Turner żyje, podobnie zresztą jak żyła, gdy w mediach społecznościowych pojawiła się nieprawdziwa informacja o jej rzekomej śmierci.
Ale prawdziwym, porządnym mediom też zdarza się "uśmiercić" kogoś znanego, kto żyje. Ostatnie miesiące przyniosły co najmniej dwie takie sytuacje. Jedna z nich była pochodną informacji o śmierci od kogoś, kto był bliski rodzinie domniemanej ofiary. Dziennikarze zobaczyli na Twitterze informację od wiarygodnej osoby i podali dalej. To nie była prawda. Oczywiście, błąd w sztuce. Ale kto by w roku 2001 pomyślał, że padnie zdanie "Przeczytałem to na Twitterze, więc podałem dalej"?
Konkurencja i rozwój nowych platform wymusiły też zmiany na tych, którzy ten zawód uprawiają. Musimy nie tylko dostarczać ciekawych i prawdziwych treści. Musimy znać trendy w mediach społecznościowych i być człowiekiem-orkiestrą: nie tylko napisz, ale i nagraj coś do mediów społecznościowych. Były redaktor naczelny "Washington Post" Martin Baron powiedział, że dziennikarze "muszą brać udział w tradycyjnym relacjonowaniu, muszą brać udział w mediach społecznościowych, muszą dostarczać depesz do serwisu całodobowego, muszą być odpowiedzialni za nagrania wideo… Czego się nie wymieni, są zaangażowani. To pokaźne zamówienie". Dziennikarz musi stać się człowiekiem renesansu, który zaspokoi (lub przynajmniej będzie umiał zaspokoić) potrzeby każdego frontu działalności redakcji. Trzeba też umieć analizować dane i wyciągać z nich wnioski. Kiedyś gazeta się sprzedawała lub nie. Program w telewizji się oglądał lub nie. Teraz widać bardzo dokładnie, czego widownia pragnie, a czego niekoniecznie. Jeśli temat nie chwycił w sieci, to istnieje ryzyko, że szybko zniknie z debaty publicznej. To brutalna weryfikacja przez rynek. 20 lat temu decydował nos redaktorów naczelnych i ich zespołów. Dziś oczywiście też, ale to kryterium zyskuje na znaczeniu.
Dobrze jest też mieć umiejętności dyplomatyczne, by na Twitterze lub Facebooku być w stanie odpowiadać ludziom, którzy pytają, dlaczego jeszcze nie podaliśmy jakiejś informacji (bo ją sprawdzamy), dlaczego nie puszczamy konferencji ich ulubionego polityka (bo właśnie trwa wystąpienie ministra o koronawirusie, które jest ważniejsze), dlaczego zapraszamy tego komentatora, a nie tamtego (tamten był wczoraj) albo dlaczego obrażam Donalda Trumpa (nazwanie kłamcy kłamcą to nie obelga). Ja akurat chcę być obecny w sieci, ale tak się składa, że to jest mój wybór. W 2014 roku amerykańska gazeta "The Oregonian" nakazała swoim dziennikarzom publikować co najmniej trzy wpisy dziennie na blogu, a przy ważnych wpisach ich obowiązkiem było opublikowanie pierwszego komentarza. I dodajmy, że wpis na Facebooku musi wyglądać inaczej niż na Twitterze, a nagranie na Instagram musi wyglądać inaczej niż do telewizji. A dziennikarz musi być obecny w tych miejscach, by promować swoje treści, ale też po to, by mieć dostęp do oświadczeń polityków lub celebrytów, którzy właśnie w mediach społecznościowych publikują różne informacje, zamiast jak kiedyś odpowiadać na pytania mediów. W sumie trudno się dziwić – po co organizować konferencję prasową, która będzie trudna, skoro można po prostu napisać trzy zdania, które nam pasują i nie poddawać się żadnej ocenie ani niełatwym pytaniom?
Czy tęsknię za czasami, gdy internet był tak niedostępny i musiałem się z takim trudem logować i słuchać dźwięku modemu? Nie. Cieszę się, że teraz mam dostęp do wszystkiego w telefonie, choć też czyhają w nim pułapki, dziennikarsko potencjalnie śmiertelne. Ale cały świat uczy się, jak im się nie dać. I jak długo te zagrożenia będą nas czynić lepszymi, tak długo będziemy się rozwijać. Tak jak niezmiennie to robimy to i my w TVN24. Od dwudziestu lat.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: tvn24.pl