Po emisji reportażu wielokrotnie słyszałem pytania o to, jak to możliwe, że nie puściły mi nerwy. Ale nie do końca rozumiem, dlaczego miałyby puścić. Bywa, że postawa mojego rozmówcy mówi więcej niż jego słowa. Moje zadanie to sprawić, by ta postawa się wyraziła. Mam spróbować ją wyciągnąć na światło dzienne. Bo nasi widzowie mają prawo to wiedzieć. Marcin Gutowski opisuje kulisy pracy nad reportażem "Don Stanislao. Druga twarz kardynała Dziwisza".
Jest 2021 rok. Poniedziałek. 1 lutego. Świat obiega nagranie, na którym birmańska nauczycielka WF prowadzi zajęcia z aerobiku. W tle przypadkowo nagrywają się wojskowe ciężarówki zmierzające w stronę parlamentu Mjanmy. To pierwsze chwile zamachu stanu. Do więzienia trafia m.in. kontrowersyjna prezydent kraju, a jednocześnie laureatka pokojowego Nobla Aung San Suu Kyi. Ale w masowym odbiorze ważniejsza zdaje się być memiczność nagrania ubranej w jaskrawy strój sportowy, gimnastykującej się w rytm muzyki kobiety. Szybko powstają przeróbki. Doklejony zostaje m.in. tańczący Donald Trump, siedzący w wełnianych rękawicach Bernie Sanders, kolejne postaci z internetowych klipów: celebryci, bohaterowie popkultury, koty, bębniarze. - Oto dzisiejszy świat – komentują odbiorcy. A są ich tysiące. Tymczasem to, co najistotniejsze w nagraniu, znika za pstrokatymi dodatkami. Wojskowych wozów ani puczu już nie widać.
Po co jestem w TVN24? Właśnie po to, by pokazywać istotę tego, co zasłonięte. Czarno na białym. Po to jest TVN24, która pokazuje to, co aktualne, ale nie zatrzymuje się na migawce z bieżących wydarzeń. Próbuje odkryć przed widzem, choćby właśnie w "Czarno na białym", drugi i trzeci plan – odsłania to, co wielu chciałoby pozostawić w ukryciu.
Niespodziewany telefon
To, że tak jest, pokazała właśnie sprawa kardynała Stanisława Dziwisza. Jak na dłoni widać w niej sól naszej pracy – to, że jeśli jesteś osobą publiczną i masz coś do ukrycia, a dzwoni do ciebie dziennikarz "Czarno na białym", TVN24, zapewne zdajesz sobie sprawę, że chce rozmawiać właśnie o tym, o czym ty nie chcesz mówić. Bywa też tak, jak było w przypadku "Don Stanislao", że to ten potężny, wpływowy, bogaty czy powiązany z władzą dzwoni do dziennikarza z nadzieją, że ten się zatrzyma, że nie będzie pytać dalej.
Tak było wtedy, kiedy wracaliśmy ze zdjęć z Krakowa, po wielu nieudanych próbach rozmowy z kardynałem. Niespodziewany telefon kompletnie nas zaskoczył. Niecierpliwie szukaliśmy dogodnego miejsca, by zjechać z trasy. Tak, by rozmowa zarejestrowała się, jak należy. Najważniejsze jednak było to, co usłyszeliśmy. Sposób, w jaki jeden z najważniejszych polskich hierarchów próbował nas odwieść od zajmowania się tematem wprawiał w osłupienie. Odwołania do służby ojczyźnie, wielokrotne podpieranie się pracą dla papieża, zapewnienia, że historia związków Dziwisza z kościelnymi drapieżcami seksualnymi nie jest warta, by się nią zajmować.
Nie musieliśmy w redakcji długo dyskutować o tym, czy powinniśmy wyemitować nagranie wieczornej rozmowy z kardynałem. Wiedzieliśmy, że to, co i w jaki sposób mówi (albo raczej czego i jak nie chce powiedzieć) jest bardzo znaczące i powinniśmy się tym podzielić z naszymi widzami. Bo oni mają prawo to wiedzieć. Po emisji reportażu wielokrotnie słyszałem pytania o to, jak to możliwe, że nie puściły mi nerwy. Ale nie do końca rozumiem, dlaczego miałyby puścić. Bywa, że postawa mojego rozmówcy mówi więcej niż jego słowa. Moje zadanie to sprawić, by ta postawa się wyraziła. Mam spróbować ją wyciągnąć na światło dzienne. Bo znowu, nasi widzowie mają prawo to wiedzieć.
Nie walczyć, a odsłaniać
Łatwo zapomnieć, że nie walczymy "z kimś", a "o coś". Po publikacji "Don Stanislao" z różnych stron zarzucano mi m.in. zanadto wybujałą grzeczność wobec kardynała Dziwisza. Tak, jakby dziennikarz musiał być agresywny wobec rozmówcy. Tymczasem przecież z nikim nie walczę, a zbieram materiał, próbuję zrozumieć i opisać rzeczywistość, przedstawić ją odbiorcy. Dociekliwość, nieustępliwość i stanowczość są niezbędne, żeby wykonać dobrze tę pracę, agresja – niekoniecznie.
Dziś, w spolaryzowanym społeczeństwie, wymaga się od nas niekiedy zajadłości, stawania po stronie jednych przeciw drugim. "Don Stanislao" pokazał jednak, że czasem to na tle cierpliwej i kulturalnej postawy jeszcze jaskrawiej ujawnia się wątpliwe nastawienie bohatera reportażu. To właśnie możemy robić w TVN24 – nie walczyć, ale odsłaniać rzeczywistość, wyciągać ją na widok publiczny, w interesie społecznym oddawać głos tym, którzy są go pozbawiani, poddawani opresji przez państwo, instytucje czy układy interesów – rzucać światło tam, gdzie nikt nie zagląda.
"Demokracja umiera w ciemności" ("Democracy dies in darkness") – to niezwykle celne motto, jakie kilka lat temu nadał pracy swojej redakcji Marty Baron, były naczelny "The Washington Post" (ten sam, który przed laty kierował redakcją "The Boston Globe" nagrodzoną Pulitzerem za ujawnienie skandali seksualnych w amerykańskim Kościele). Z końcem lutego tego roku, po 45 latach pracy, odszedł na emeryturę, ale motto, które stworzył, wcale nie przestało być aktualne.
Najskuteczniejszą bronią, jaką my, dziennikarze, możemy się posługiwać, występując w obronie najsłabszych, szeroko pojętego interesu społecznego czy wartości, których uważamy, że należy bronić, nie jest polityczna walka, ale rzetelna informacja, przejrzyste wyjaśnianie skomplikowanej rzeczywistości, wyciąganie na wierzch ukrywanych nadużyć i nieprawidłowości, konfrontowanie potężnych, sprawujących władzę z prawdą i pokazywanie tej prawdy naszym odbiorcom. Jeśli ktoś wyobraża sobie, że to wyłącznie ekscytujące zajęcie niczym filmowe ściganie oprychów uwieńczone powszechnym uznaniem i aplauzem, to tkwi w wielkim błędzie. Na co dzień to godziny, dni i tygodnie żmudnej dokumentacji, odbijania się od ściany, nakłaniania ludzi, by opowiadali rzeczy, których nie chcą powiedzieć, bo ryzykują stanowisko, pozycję czy karierę, narastające z czasem wątpliwości, łamanie sobie głowy, czasem nieprzespane noce, a bywa, że po tym wszystkim czekanie na efekty pracy, często bez pewności, jakie będą i czy w ogóle przyjdą.
Tu nie ma miejsca na błąd
Tak było w przypadku reportażu o kardynale Stanisławie Dziwiszu. To właściwie modelowy przykład tego, z czym spotykamy się na co dzień, gdy bohaterowie naszych materiałów nie tylko nie chcą z nami rozmawiać, ale nawet znać pytań, które chcemy im zadać i powodów, dla których się nimi interesujemy. Tym trudniej jest skonfrontować ich z zarzutami i skłonić do szczerej rozmowy. Podobnie jest zresztą ze świadkami i ofiarami. One także często wymagają cierpliwości, empatii i konsekwencji, by były gotowe zaryzykować opowiedzenie swoich historii, dostrzec interes społeczny w tym, że je upublicznią. To wymaga czasu, którego zazwyczaj nie ma. Wygląda na to, że mam szczęście, bo w "Czarno na białym" jest go więcej. To niespotykany dziś luksus. Bardzo go doceniam.
Właśnie przygotowuję do emisji kolejny reportaż. Pierwszy od pół roku. Zdecydowaliśmy w redakcji, że po głośnym oddźwięku, jaki wywołał "Don Stanislao", zniknę na kilka miesięcy i zajmę się poszukiwaniem odpowiedzi na pytania o odpowiedzialność otoczenia Jana Pawła II i jego samego za ukrywanie skandali pedofilskich w Kościele.
Właśnie wróciliśmy ze Stanów Zjednoczonych. Przebyliśmy dziesiątki tysięcy kilometrów, niedosypialiśmy, niedojadaliśmy, wykonaliśmy kilkanaście testów na COVID-19 świadomi tego, że może się nie udać. Ale udało się. To może być wstrząsające dopełnienie tego, co zapoczątkował "Don Stanislao".
Często opowiadamy historie, które pociągają za sobą ryzyko. Narażamy się na krytykę, oskarżenia czy pozwy. Stawiamy na szali swoje nazwiska i dorobek. Właśnie dlatego musimy być ekstremalnie dobrze przygotowani – odważni i zdecydowani, ale też ostrożni i pewni tego, co chcemy przekazać. Tu nie ma miejsca na błąd. Każdy fakt musi być zweryfikowany, każde zdanie i ujęcie - od pierwszego do ostatniego - sprawdzone. Robimy wszystko, co tylko możliwe, by efekty naszej pracy miały nie tylko jak największe pole rażenia, ale także same były "kuloodporne". Tu niezbędny jest zespół.
Wśród dziennikarzy nie brakuje indywidualistów, samotnych wilków. Ale to, co dla mnie w TVN24 i "Czarno na białym" jest bezcenne to to, że mogę liczyć na wsparcie ludzi, którzy pomogą mi osiągnąć wspomnianą "kuloodporność". Researcherzy i redaktorzy, którzy pomagają kompletować informacje; wydawcy sprawdzający każdy kadr i przecinek; producenci dbający o porządek w źródłach; prawnicy zapewniający pełną zgodność z przepisami; redaktorzy z pierwszego i chyba wciąż jedynego w Polsce działu standardów i dobrych praktyk dziennikarskich, który powstał w TVN24. Tylko oni wiedzą, ile rozmów odbyliśmy, ilu wątpliwości wysłuchali. To także dzięki nim odbiorcy mogą być spokojni o to, że wszystko, do czego dotarłem, zostało głęboko zbadane, a to, co publikuję, jest prawdą.
Prawda. Wielkie słowo, ale ostatecznie w naszej pracy wciąż chodzi o to, co się za nim kryje. Nie tylko o informacje, ale właśnie o prawdę, uczciwość, sprawiedliwość czy dobro wspólne. Nawet jeśli te słowa brzmią nadto patetycznie, trącą banałem czy naiwnością, to jeśli robiłbym to, co robię bez nich, nawet z najlepszym warsztatem, nie miałoby to sensu. Nie byłbym dziennikarzem. Tymczasem w TVN24 wciąż dostaję szansę na to, by nim być. Coraz mniej takich miejsc. Dlatego tu jestem.
Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24