- Kolejny lockdown, tak to nazywamy, sprawił, że mamy obrót na poziomie 20 procent. Wciąż się zastanawiamy, czy nie zamknąć na głucho restauracji - mówi w rozmowie z TVN24 Biznes Zofia Pazik, współwłaścicielka dwóch warszawskich lokali The Cool Cat. - Jestem na takim etapie, że jeśli nie będę miała przez zimę klientów, to będę musiała zwinąć biznes - obawia się Katarzyna Sitek, która w centrum stolicy prowadzi Sabicha.
24 października weszły w życie obostrzenia dla branży gastronomicznej. Zakazano działalności stacjonarnej lokali - zostały jedynie usługi na wynos i dowóz. Restrykcje mają obowiązywać dwa tygodnie, ale mogą być też przedłużone, jeśli liczba zakażeń koronawirusem nie spadnie. Na razie niestety nie spada. W czwartek po raz pierwszy przekroczono granicę 20 tysięcy zakażeń w ciągu doby. W piątek i sobotę liczba zakażeń zbliżyła się do 22 tysięcy.
Pierwsza fala pandemii i lockdown były trudne dla wszystkich. Przy drugiej fali - jak na razie - ponownie zamknięte zostały siłownie, baseny i lokale gastronomiczne. O tym, jak wygląda obecnie sytuacja w gastronomii, jak było podczas pierwszego lockdownu oraz co może przynieść przyszłość, opowiedziały właścicielki dwóch warszawskich restauracji.
Dramat gastronomii
- Jest bardzo, bardzo słabo. Przez ostatnie dwa tygodnie, gdy liczba zakażeń zaczęła rosnąć, to się ogromnie odbiło na moim biznesie. Ludzie się boją, wiele osób jest chorych i nie chce wychodzić z domu. To się przerażająco przekłada - podkreśla Katarzyna Sitek.
Dodaje: - Cały październik był dramatyczny. Jedna czwarta tego, co było na początku, a to przecież nie były aż tak dobre utargi. Mam lokal w samym centrum, świetna lokalizacja i płacę za to tyle, ile się płaci w tak dobrej lokalizacji. To jest na dłuższą metę widmo bankructwa. Pracuję tylko na czynsz, prąd, zatowarowanie i moich pracowników. Wypłacam ludziom kasę, bo to dla mnie priorytet, ale sama nie pamiętam już, kiedy tak naprawdę cokolwiek zarobiłam. No i takich historii jak moja jest wiele, wiele więcej.
- Nie chcę się poddawać, ale każdego kolejnego dnia, idąc po prostu ulicami Warszawy, widzę kolejne zamknięte knajpy. To jest bardzo dołujące - mówi Sitek.
Dla Zofii Pazik i jej restauracji wejście Warszawy do żółtej strefy 10 października było szokiem. - Zaczęło się bardzo gwałtownie. Odpływ ludzi był natychmiastowy. Wejście do czerwonej strefy niewiele zmieniło. Kolejny lockdown - tak to nazywamy, bo dla nas to całkowita powtórka z przeszłości - sprawił, że mamy obrót na poziomie 20 procent - opisuje.
Mówi również, że z tego co wie, właściciele także innych warszawskich restauracji "odnotowali potężny spadek - ponad 50 procent". - Podejrzewam, że to będzie rosło - ludzie są teraz w szoku. Są też zajęci innymi sprawami - tłumaczy.
- Gimnastykujemy się teraz z grafikiem, by wszyscy mieli pracę. Próbujemy utrzymać przedsiębiorstwo, ale boimy się, że będziemy musieli zwalniać ludzi - obawia się współwłaścicielka, która The Cool Cat pięć lat temu założyła wspólnie z szefem kuchni, Jakubem Kaftańskim.
Dodaje, że choć sytuacja jest trudna, to zostało trochę pieniędzy z tarczy finansowej Polskiego Funduszu Rozwoju, ale to nie są środki, które pozwolą na przetrwanie dwóch miesięcy. - Bo to na pewno nie będą dwa tygodnie. Nikt nie ma złudzeń co do tego - twierdzi.
- Wciąż się zastanawiamy, czy nie zamknąć na głucho restauracji - wynegocjować niższe czynsze i mieć kilkanaście tysięcy złotych straty miesięcznie, czy jednak utrzymać wszystkich pracowników i starać się utrzymać z tych bardzo niskich obrotów, które są teraz - dodaje.
Jak podkreśla, "matematyka jest nieubłagana". - Wszyscy teraz żyjemy w dużym stresie i nie wiemy, co będzie, a przede wszystkim, jak długo to będzie trwało. Rząd też tego nie wie, bo zależy to od sytuacji epidemicznej. Na pewno byłoby nam lżej, gdybyśmy wiedzieli, że będzie wsparcie. Mamy kredyty, i to niemałe, wzięte na restauracje. Jestem na granicy płaczu, gdy o tym myślę - mówi Pazik.
Przyczyny problemów
Według Sitek na tak znaczne pogorszenie ich sytuacji ma parę czynników. Jednym z nich jest to, że pandemia i koronawirus to główny temat w mediach. - Przez to wszędzie czujemy zagrożenie, więc siedzimy w domach. Druga rzecz to brak kasy. Ludzie albo potracili pracę, albo boją się, że ją stracą - uważa.
Dodaje, że problemem restauracji w centrum Warszawy może być jest właśnie lokalizacja. - Podobno rośnie sprzedaż knajp na obrzeżach miasta – w niektórych miejscach obrót jest nawet dwa, trzy razy większy. Nie jest to dziwne – ludzie mieszkają na Białołęce, na Kabatach i stamtąd nie wyjeżdżają, pracują zdalnie. Albo w ogóle się nie ruszają, bo stracili pracę. Stamtąd nikt nie zamawia, bo do centrum jest za daleko. A centrum opustoszało - wyjaśnia właścicielka Sabicha.
- Nasza grupa docelowa częściej teraz pewnie stołuje się w McDonald'sie lub Żabce, bo ci ludzie są teraz na ulicach. Z tych 20 procent się podniesiemy niedługo, bo wiemy, co trzeba robić. Trzeba bardzo dużo energii wkładać w marketing - zaznacza Pazik.
Trudy pierwszego lockdownu
Pierwszy cios w branżę nastąpił, kiedy w połowie marca rząd wprowadził całkowity zakaz działalności placówek gastronomicznych z wyłączeniem sprzedaży posiłków na wynos i na dowóz. - Mieliśmy odłożonych trochę pieniędzy i nie ma co ukrywać - wszystkie te oszczędności zostały wtedy skonsumowane. A nawet więcej - na szczęście pojawiła się pomoc od państwa i załatała tę dziurę w naszym budżecie. Jeżeli teraz nie będzie tej pomocy, to my nie mamy, z czego przetrwać - kontynuuje Pazik.
Jedną z największych różnic w porównaniu z pierwszym lockdownem Pazik wymienia liczbę chętnych do pracy. Co zaskakujące, podczas pierwszej fali pandemii nie musiała nikogo zwalniać. - Dużo ludzi po prostu nie chciało pracować i było nam to na rękę. W gastronomii często zatrudnia się na umowę zlecenie i płacimy wtedy za godzinę. Ale nikt nie chciał wtedy pracować - 70 procent osób zrezygnowało. Musieliśmy nawet szukać ludzi - wspomina.
Jak zaznacza, sytuacja teraz jest zupełnie inna. - Wszyscy chcą pracować. Nikt się COVID-a nie boi. Pewnie też wykorzystali wszystkie swoje odłożone pieniądze - stwierdza właścicielka The Cool Cat.
Sytuacja restauracji podczas pierwszego lockdownu również była trudna. - Obniżyliśmy wszystko, co się dało. Mieliśmy duże obniżki czynszu - udało nam się je wybłagać. To nie są przyjemne rozmowy, bo ci ludzie przecież też są pozbawieni środków. To dotyka wszystkich. Nasze menedżerki same obniżyły sobie pensje. To były drobne gesty. Wielu ludzi pracuje wokół naszego biznesu, na przykład dostawcy czy firmy consultingowe. Jest kogo prosić o jakieś zniżki. I my wtedy wszystkie możliwości wykorzystaliśmy - podkreśla Pazik.
Sitek prowadzi restaurację od roku, więc pierwsza fala epidemii uderzyła w jej lokal prawie na samym początku działalności. Jak opisuje, po pierwszych trzech miesiącach, gdy dopiero uczyła się biznesu, przyszedł koronawirus i nagle sytuacja stała się nieporównywalnie trudniejsza. Lokal musiał przejść redukcję zatrudnienia - z dziewięciu osób w szczytowym momencie działalności zostały tylko trzy.
- Przewidywałam, że w najwyższym sezonie: trzy miesiące przed wakacjami i trzy po - przychody się podwoją w porównaniu z pierwszymi miesiącami działalności. Tymczasem po pierwszym lockdownie obroty spadły o ponad połowę. W czerwcu było ciut lepiej, ale lipiec i sierpień znowu były słabsze, bo ludzie wyjechali na wakacje. A teraz zaczęła się kolejna fala - stwierdza założycielka Sabicha.
Przetrwanie lockdownu i tarcza
- Pierwszy lockdown był nową sytuacją. Wznieśliśmy się na wyżyny kreatywności w marketingu i to sprawiało nam wiele radości. Ale wiemy też, jaki to był koszt finansowy. Dziennie sprawdzaliśmy, ile wynoszą nas koszty działania restauracji. Ja i Kuba, którzy jesteśmy właścicielami, wpisywaliśmy siebie jako zerowy koszt. I porównywaliśmy wszystkie koszty, włącznie z horrendalnie wysokimi prowizjami dla woltów i uberów, z obrotami danego dnia. I wychodziło nam minus sto, plus sto przy dobrym dniu. Były dni, że mieliśmy trzy tysiące straty, bo była brzydka pogoda - opisuje trudy pierwszego zamknięcia gastronomii Pazik.
Dodaje, że firmy i ludzie, z którymi współpracują, wtedy "bardzo dobrze się zachowali". - Nie wiem tylko, czy ponownie ich na to stać - zastanawia się.
Podkreśla, że "PFR był dobrą pomocą, to były środki, które naprawdę nam pomogły i zabezpieczyły tę niepewną przyszłość". - Chciałabym, żeby nasze państwo powiedziało teraz, że będzie takie wsparcie do uzyskania. Wtedy możemy działać i utrzymać miejsca pracy - uważa.
Dla Sitek przetrwanie pierwszego lockdownu było niezwykle trudne. - Nie załapałam się na wsparcie od państwa, bo okazało się, że mogę wnioskować tylko o zwolnienie z ZUS-u. Na postojowe się nie kwalifikowałam, bo moi ludzie jakoś od lutego byli zatrudnieni na umowy o pracę, a dofinansowanie obejmowało tylko tych na zlecenie. Z kolei na te słynne 5 tysięcy, też nie, bo tam był warunek, że w grudniu 2019 trzeba zatrudniać na umowę o pracę, choć jedną osobę, a ja wtedy dopiero co otworzyłam i przecież nie jestem szalona, żeby na start wiązać kogoś najmocniejszym kontraktem na rynku, bo go nie znam, a on mnie. Trzeba się sprawdzić nawzajem. Wiec doszło do takiego absurdu, że z jednej strony umowa o prace przeszkadzała, a w drugim była konieczna - wyjaśnia.
Jak dodaje, teraz również nie spodziewa się, by pomoc państwa miała jej istotnie pomóc. - Podobno mamy dostać zwolnienie z ZUS-u za listopad. Tylko za listopad! Oczywiście, jeśli coś się pojawi, to będę się starać, ale podejrzewam, że zrobią takie warunki, których się nie da spełnić – jak brak zaległości z niektórymi płatności czy ZUS-em. Po półrocznym "pandemicznym hardkorze" myślę, że niewiele będzie firm, które się załapią na taką pomoc. Jestem przekonana, że bardzo wiele osób w mojej branży ma długi i problemy na przykład z opłacaniem podatków. No bo z czego mamy wziąć na to pieniądze? - zastanawia się.
Cios z dnia na dzień
Właścicielki restauracji zgodnie twierdzą, że sporym ciosem finansowym było nie tylko samo wprowadzenie obostrzeń, ale również moment, gdy zostały one ogłoszone. Premier decyzję ogłosił w piątek około południa, rozporządzenie zostało opublikowane tego samego dnia późnym wieczorem, a zakaz działalności stacjonarnej zaczął obowiązywać od soboty.
- Musieliśmy się zamknąć z dnia na dzień. A towary na weekend kupiliśmy. Podobnie było w marcu. Spodziewaliśmy się, że nas zamkną, ale wszyscy byliśmy pewni, że to będzie od poniedziałku i pozwoli to nam zarobić w weekend, gdy mamy najlepszy utarg - tłumaczy Pazik.
- Tuż przed lockdownem kupiłam towary za kilka tysięcy złotych i wiele innych miejsc zrobiło podobnie. W środę przyjechały świeże warzywa, a w piątek nas zamknęli. Część tych warzyw zamarynowaliśmy, część odsprzedaliśmy, a część rozdaliśmy. To jest koszmarne marnowanie pieniędzy i jedzenia - podkreśla Sitek.
Restauratorki o przyszłości
Ze słów restauratorek jasno wynika, że przyszłość z każdym dniem staje się coraz trudniejsza dla działających w gastronomii.
- Są miejsca, które są na rynku od lat i też mają poważne kłopoty. Jestem na takim etapie, że jeśli nie będę miała przez zimę klientów, to będę musiała zwinąć biznes, bo teraz też trudno znaleźć inwestorów. Ale cały czas walczę i liczę na to, że jakoś przetrzymam. Przy niedawno otworzonym lokalu wyjście z biznesu oznaczałoby, że na marne poszły te setki tysięcy wcześniej ciężko zarobionych pieniędzy, które w to włożyłam, próbując zrealizować swoje marzenie. Ta wizja jest przerażająca. To nie wchodzi w grę, więc teraz się zarzynam po prostu. Presja jest straszna - mówi właścicielka Sabicha.
Podkreśla, że w tej niepewnej sytuacji nie jest w stanie powiedzieć, jak będzie wyglądała przyszłość jej restauracji. - Robię wszystko, żeby przetrwać. Rzuciłam palenie, by być zdrowa, zmieniłam dietę, by być silniejsza, dużo sportu do tego..., a raz na dwa tygodnie trzeba płakać, by wyrzucić te emocje - zwierza się.
- Miesiąc możemy jeszcze wytrzymać, ale dłużej na pewno nie. Możemy tak jak w poprzednim lockdownie wychodzić na zero. Nie jestem epidemiologiem, by wiedzieć, czy decyzja o zamknięciu restauracji jest dobra. Dla mnie, z biznesowego punktu widzenia, jest zła. I chciałabym, by rząd nam oddał pieniądze za to, że nas zamknął. By sięgnął do rezerw i nas wsparł. Byśmy w kwietniu, maju, na lato albo gdy szczepionka zostanie wynaleziona, mogli funkcjonować z powrotem, by nasi pracownicy mogli zarabiać - apeluje Pazik.
Mimo trudnej sytuacji stara się nie tracić optymizmu: - Nie jesteśmy milionerami, choć mamy popularną restaurację. Szkoda by było stracić te wszystkie lata - pięć od powstania naszej pierwszej restauracji na Solcu. Może jakiegoś inwestora znajdziemy, który nas wesprze finansowo. Coś się wymyśli, to jest dopiero parę dni. Może rząd coś wymyśli. Podobno coś jeszcze zostało z tej wiosennej tarczy.
- Przy pierwszym lockdownie staraliśmy się być jak najbardziej aktywni i robiliśmy jak najwięcej różnych akcji. Teraz trochę brakuje sił. Mimo to staramy się nie mieć czarnych myśli. Ludzie w gastronomii nie są zbyt poważni. Nie mamy też wyjścia - bierzemy to na wesoło, robiąc właściwe rzeczy, szukając możliwości nieutonięcia. Inaczej byśmy się pogrążyli w strasznej depresji - podsumowuje Pazik.
Program wsparcia
We wtorek premier Mateusz Morawiecki przedstawił szczegóły programu wsparcia branż najbardziej dotkniętych nowymi obostrzeniami - tak zwaną tarczę branżową, która pomóc przedsiębiorcom w m.in. gastronomii. Ta branża odpowiada w polskim PKB za około 1 proc.
Szef rządu przekazał, że wysokość wsparcia dla przedsiębiorców ma wynieść 1,8 mld zł, a dotyczy ponad 170 tys. firm zatrudniających prawie 400 tys. osób. Przedsiębiorcy z tych branż będą mogli liczyć m.in. na zwolnienie z ZUS-u i świadczenia postojowe za listopad, a także dotacje w wysokości 5 tys. zł.
Źródło: TVN24 Biznes
Źródło zdjęcia głównego: facebook.com/TheCoolCatTR