- Pożegnałem się z żoną i wyszedłem. Lepiej zginąć, niż patrzeć, jak ginie ktoś inny - opowiada Arek. Przedzierał się przez powódź w Stroniu Śląskim, żeby uratować sąsiadkę, którą woda rzuciła na dach sąsiedniego budynku. Patryk, Mariusz, Wojtek i Sławek też ryzykowali życie. Wjechali maszynami w wielką wodę, żeby nie runęły okoliczne bloki. - Siebie znasz tyle, na ile cię sprawdzono. A wielu z nas dzisiaj ten test zdało celująco - mówi Marian. Wieczorami z synem ściga szabrowników, którzy chcą zabrać to, co jakimś cudem w mieście ocalało.
Tu woda się po prostu nie podniosła, nie "wyszła" z koryta i nie pochłaniała niespiesznie kolejnych zabudowań. Tu było zupełnie inaczej. Po tym, jak pękła tama - jak lawina - z impetem wpadła do miasta, taranując wszystko na swojej drodze. Porywała auta, wybijała szyby, wyrywała drzwi z futrynami, odrywała fragmenty ścian, w sekundy zmieniała budynki w stertę gruzów. Kiedy rozpędzona ściana wody dotarła do centrum miejscowości, w dwupiętrowym domu była pani Barbara i jej mąż Andrzej. Byli na piętrze. Na dole znajdował się prowadzony przez małżeństwo sklep z artykułami RTV i AGD. Konstrukcja domu została rozerwana, jakby jakaś nadludzka siła wydarła z niej wszystkie wnętrzności. Nurt porwał oboje.
Powódź niosła kobietę ponad 130 metrów, między miotanymi przez fale samochodami, konarami, głazami, szczątkami zabudowań. Aż udało jej się złapać dachu wysokiego na cztery metry garażu Arkadiusza Ramzy. - Widziałem, jak resztką sił się na niego wdrapała - mówi mi mężczyzna.
CZYTAJ TAKŻE: Co górskie lasy mają wspólnego z powodziami?
Garaż, który stał się schronieniem dla sąsiadki, przylega do jego piętrowego domu. Kiedy tama runęła w sobotę około południa, pobiegł z żoną na górę. Parter został zalany niemal do sufitu. - Na początku nie mieliśmy jak pomóc tej pani, ale potem minimalnie woda opadła i dach garażu, na którym była sąsiadka, zrobił się suchy. Wyrzuciłem wtedy do niej w worku suche ubrania i koce, bo była przemoczona i przemarznięta - opowiada Arkadiusz, na co dzień ratownik medyczny.
O uwięzionej na dachu kobiecie powiadomił służby. - Wezwałem śmigłowiec. Przylecieli, ale w całym tym zamieszaniu nie mogli jej znaleźć. Czas mijał, a ja widziałem, że pani Barbara jest coraz słabsza. Wiedziałem, że jak po nią nie pójdę, to ona po prostu nie przeżyje - opowiada.
Żeby coś robić
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam