Sprawa śmierci Roberta Brylewskiego. Przerwane zeznania ważnego świadka

Prokurator odczytuje akt oskarżenia
Źródło: TVN24

Sąd Okręgowy Warszawa-Praga przesłuchiwał we wtorek policjanta, który jako pierwszy dotarł na miejsce pobicia Roberta Brylewskiego. Musiał jednak przerwać świadkowi niemal w pół słowa.

Procesowi o śmiertelne pobicie znanego muzyka towarzyszą trudności. Najpierw w połowie marca nie udało się go w ogóle rozpocząć, bo oskarżony nie zapoznał się z nagraniami z monitoringu, choć miał do tego prawo. Prokurator odczytał akt oskarżenia dopiero trzy tygodnie później.

W wtorek, podczas kolejnej rozprawy, sąd musiał się zmierzyć z kolejnymi problemami.

Za drzwiami miała "dziać się tragedia"

Tego dnia sędziowie planowali przesłuchać sześcioro świadków. Na początku zeznawał policjant, który jako pierwszy, wraz ze swoim partnerem z patrolu, przyjechał do kamienicy na Targowej, gdzie mieszkał Robert Brylewski.

- To była interwencja w nocy z soboty na niedzielę. W wejściu na klatkę schodową zastaliśmy mężczyznę, miał uraz głowy. Na twarzy widoczna była krew i widoczne były zasinienia. Znajdował się na schodach, w środkowej części, pomiędzy dołem a półpiętrem. W związku z obrażeniami u pokrzywdzonego wezwaliśmy pogotowie ratunkowe - zeznał funkcjonariusz.

- Mówił coś? - spytał sędzia Adam Radziszewski.

- Pamiętam, że zadałem na początku kilka pytań o to, co się stało i kto mu to zrobił. Miałem na myśli obrażenia. Z tego, co pamiętam, nie uzyskałem od pokrzywdzonego żadnej odpowiedzi - odparł. - Wszedłem na piętro, gdzie na schodach siedział obecny tu na sali oskarżony [w tym miejscu wskazał na Tomasza J. - red.].

Świadek podkreślił, że oskarżony mówił głośno, wręcz krzyczał, że za drzwiami lokalu, przy których siedział, ma "dziać się tragedia".

Wahanie policjantów

- Powiedział, że w mieszkaniu są jego rodzice. Jedna z osób jest niepełnosprawna i leży w łóżku. Nie pamiętam, czy wskazał ojca, czy matkę. Że są bezbronni, a do mieszkania wtargnęło, jeśli dobrze pamiętam, pięć osób. Te żądania miały charakter głośnych okrzyków, wręcz wydawania poleceń. Padało dużo wulgarnych polecanych, typu "wypie.…cie te drzwi, bo oni ich za...bią.

Pierwsze, o czym pomyślał policjant, to to, że mężczyzna ma zaburzenia psychiczne albo wziął narkotyki i jest pod wpływem alkoholu, który było od niego czuć.

Policjanci wahali się, czy wejść siłowo do mieszkania, wyważając drzwi. Świadek podkreślał, że mężczyzna był przekonujący i nie mieli powodu, by mu nie wierzyć. Za drzwiami słychać było jakiś głos. Sąsiadka z naprzeciwka, starsza pani, którą zapytali o to, czy zna Tomasza J., nie zaprzeczyła.

Ale wówczas mężczyzna powiedział, że jego rodzice mieszkają na Ząbkowskiej. Pytany, co zatem robią na Targowej, odpowiedział, że przywiózł ich Jurek Owsiak.

- Dla mnie to była bardzo nielogiczna odpowiedź. To mnie powstrzymywało przed siłowym otwarciem drzwi - wyjaśnił policjant.

Faks z usprawiedliwieniem

W tym momencie na salę weszła urzędniczka sądowa i wręczyła przewodniczącemu składu faks. Z treści pisma wynikało, że mec. Michał Woźniak, jeden z obrońców oskarżonego Tomasza J., nie stawił się na rozprawę z powodów zdrowotnych.

Pozostali dwaj obrońcy, Michał Korolczuk oraz Bartłomiej Frankowski, sygnalizowali to sądowi już na początku rozprawy, zaś oskarżony wnosił o przerwanie procesu ze względu na nieobecność jednego z adwokatów. Wówczas sędzia Radziszewski stwierdził, że zwolnienie od lekarza sądowego nie zostało dostarczone i nakazał kontynuowanie rozprawy.

Sytuacja zmieniła się, gdy miał już w ręku kopię zwolnienia lekarskiego. Mimo protestu prokuratora Wojciecha Misiewicza sąd uznał, że rozprawę trzeba odroczyć. Bo jeśli oskarżony ma trzech obrońców i chce, by każdy z nich był obecny na rozprawie, to ma do tego prawo. Naruszenie tego prawa mogłoby się później skończyć uchyleniem wyroku i ponownym procesem.

Kolejna rozprawa w sprawie śmierci Roberta Brylewskiego - w przyszłym tygodniu.

Oskarżony poczytalny

Do tragicznego w skutkach zdarzenia doszło w nocy 28 stycznia 2018 roku w kamienicy przy Targowej. Robert Brylewski mieszkał w niej ze swoimi bliskimi. W tym samym mieszkaniu Tomasz J. żył kiedyś ze swoimi rodzicami. Tej nocy, jak później wyjaśniał, był przekonany, że jego rodzice są w mieszkaniu i coś im grozi. Dlatego zaatakował Roberta Brylewskiego.

Po pobiciu muzyk przez parę miesięcy leczył się w kilku warszawskich szpitalach. Początkowo utrzymywany był w śpiączce farmakologicznej, miał poważne obrażenia głowy. Przez kilka tygodni leczenie odbywało się w domu. Jednak w maju muzyk ponownie trafił szpitala, gdzie 3 czerwca 2018 roku zmarł.

- Z przedstawionej w sprawie opinii biegłego z zakresu medycyny sądowej wynika, że przyczyną zgonu Roberta Brylewskiego były następstwa doznanych obrażeń głowy skutkujące między innymi ciężkim stanem ogólnym i neurologicznym. Ponadto biegły wskazał na istnienie związku przyczynowo-skutkowego pomiędzy obrażeniami głowy doznanymi w dniu 28 stycznia, a zgonem w dniu 3 czerwca - informował wcześniej rzecznik Prokuratury Okręgowej Warszawa-Praga Marcin Saduś.

W toku śledztwa przeprowadzono obserwację psychiatryczną J. - Z opinii biegłych psychiatrów wynika, że nie ma podstaw do przyjęcia, że działał w stanie niepoczytalności - podsumowywał Saduś.

Lider ważnych zespołów

Robert Brylewski był wokalistą, gitarzystą, kompozytorem i autorem tekstów. Od lat 70. współtworzył lub brał udział w kilkunastu projektach muzycznych: rockowych, punkowych i reggae. Wraz Tomaszem Lipińskim założył Brygadę Kryzys. Po nagraniu płyty pod tym samym tytułem, uznanej później za jedną z najważniejszych w historii polskiej muzyki, powołał do życia Izrael. Był współautorem takich płyt, jak "Biada, biada, biada", "Nabij faję" i "Duchowa rewolucja". W latach 1985-1993 Robert Brylewski grał również w rockowym zespole Armia, z którym wydał cztery albumy: "Armia", "Legenda", "Czas i byt", a także koncertowy "Exodus".

W latach 90. muzyk uczestniczył w takich projektach, jak Max i Kelner, Falarek Band, The Users, Dyliżans i Poganie. Nagrał też dwie solowe płyty z muzyką elektroniczną – "Warsaw Beat" i "Warsaw Beat II".

Główne zdjęcie pochodzi z archiwum TVN24

Piotr Machajski

Czytaj także: