Jak sugeruje agencja Reutera, Kim Dzong Un, po rytualnym spektaklu gróźb pod adresem Korei Południowej i USA, mógł już powoli tonować napięcie, które, jeśli zakończyłoby się konfliktem, doprowadziłoby z pewnością do jego klęski, ale misja amerykańskich B-2 skłoniła go do kontynuowania gry.
Dlatego też dyktator nakazał wycelowanie północnokoreańskich rakiet w amerykańskie bazy na Południu, grożąc "wyrównaniem rachunków z imperialistami".
Test Kima
Czy mogło być inaczej? Być może tak. Po pierwsze, praktyka pokazuje, że Phenian od zawsze testuje nowych prezydentów Korei Południowej, sprawdzając, jak daleko mogą posunąć się w szantażowaniu Seulu. Park Geun Hie stoi na czele Południa zaledwie od lutego. Do tej pory uparcie przeciwstawiała się presji Północy, oferując zbliżenie w zamian za wycofanie się Phenianiu z programu atomowego.
Phenian sprawdza też prawdopodobnie nowe kierownictwo Chin z Xi Jinpingiem na czele. Pekin bowiem, choć chętnie wykorzystuje argument wpływu na Phenian w rozmowach o sprawach bezpieczeństwa w regionie, nie ma nad nim, pomimo pewnego wpływu, pełnej kontroli. Kim może testować reakcję Pekinu - jak daleko może się posunąć, zanim Xi przyhamuje kroplówkę?
Wszyscy na pola
Po drugie, jak zauważają eksperci z Południa, konflikt mógł wygasnąć z bardziej prozaicznego powodu. Cały kraj przygotowuje się bowiem do urodzin Kim Ir Sena, które wypadają 15 kwietnia, a co ważniejsze, do wiosennych prac polowych.
O tej porze roku bowiem ludowa armia w większości - z wyjątkiem elitarnych jednostek, w tym rakietowych - korzystając z roztopów, rusza na pola, by pomóc w zasiewach. Nie jest to dziwna praktyka w kraju borykającym się nieustannie z głodem.
- Żołnierze są wysyłani na "pomoc rolnikom". Zostają na farmach i pracują jak wieśniacy. Zazwyczaj zostają tam do ok. 20 maja i odchodzą, kiedy skończą - mówi agencji Reutera Ahn Chan Il, zbieg z Północy.
Amerykańskie zobowiązania
Po co zatem Amerykanie wysłali bombowce nad Półwysep? Z pewnością nie w obawie o własne bazy na swoim terytorium, bo te są, mimo rakietowej retoryki Phenianu, poza zasięgiem Kim Dzong Una. W zasięgu są za to Koreańczycy z Południa. I to niekoniecznie rakiet, a bardziej konwencjonalnej artylerii, która mogłaby poczynić ogromne straty wśród mieszkańców Seulu, zanim niechybnie zostałaby uciszona.
Przelot B-2, a wcześniej B-52, był więc z pewnością pokazem przywiązania USA do sojuszniczych zobowiązań wobec Południa mimo, że oficjalnie Waszyngton uciekanie się do rozwiązania siłowego uważa za ostatnią możliwą opcję, a budżet Pentagonu nie jest tak przepastny jak jeszcze kilka lat temu.
O co chodzi?
Pewności co do tego, że Kim rzeczywiście przygotowywał już swoich żołnierzy do wiosennych prac polowych, a misja B-2 powstrzymała go przed tonowaniem retoryki, oczywiście nie ma. Z drugiej strony wojownicze pohukiwanie Kima nie daje też pewności, że wojna wybuchnie. Dlaczego?
Phenian stosuje bowiem od 60 lat dyplomację gróźb i szantaży, nie tylko wobec nowych przywódców w Seulu. Paradoksalnie kolejne prowokacje nie były jak dotąd zapowiedzią ataków, lecz próbą zmuszenia Zachodu do podjęcia następnych negocjacji i udzielenia pogrążonemu w zapaści krajowi pomocy humanitarnej.
Na pozór irracjonalne zachowania Phenianu odnosiły skutek: w latach 1989-2010 USA 33 razy zapewniały oficjalnie Koreę Płn. o woli podjęcia konstruktywnych negocjacji - przypomina "Foreign Policy". Reżim otrzymywał od Ameryki pomoc żywnościową i ekonomiczną. Podpisane w 2005 r. przez administrację prezydenta George'a W. Busha porozumienie z Phenianem oparte było na kolejnym, chybionym założeniu, że ambicje nuklearne reżimu napędzane są jego poczuciem izolacji i zagrożenia oraz widmem głodu, który mógłby zdziesiątkować populację kraju.
Phenian przyjmował pomoc, ignorował sankcje i kontynuował rozwój programu nuklearnego - pisze "FP". Wszelkie metody wywierania gospodarczej presji na reżim, lub nakłaniania go do zarzucenia programu zbrojeń w zamian za pomoc Zachodu nie przyniosły rezultatów.
Incydentów wykluczyć nie można
Czy Półwysep jest zatem całkowicie bezpieczny? Jak pokazują wypadki z przeszłości, pewności takiej nie ma, a ryzyko ograniczonych incydentów zbrojnych istnieje. Pokazało to zatopienie południowokoreańskiej korwety Cheonan w 2010 roku, czy też ostrzelanie przez Północ wyspy Yeonpyeong w tym samym roku. W obu incydentach zginęło kilkudziesięciu Koreańczyków z Południa.
- Tego rodzaju wypadki nie mogą być wykluczone - mówi Reuterowi Deng Yuwen z chińskiej gazety "Study Times". Deng nie zostawia jednak wątpliwości. W przypadku otwartego konfliktu Amerykanie "zdepczą Kima jak mrówkę i zmiażdżą go".
Phenian z pewnością wie, że jest granica, której przekroczyć nie może. - Wygląda na to, że Kim Dzong Un jest za kierownicą pociągu, który wybrał się na przejażdżkę - mówi Reuterowi Lee Min Yong z seulskiego uniwersytetu.
Autor: mtom/k / Źródło: Reuters, PAP, tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: US Air Force