Premium

Policyjne lotnictwo w prawnej "szarej strefie". Opanowane przez grupę dobrych znajomych

Zdjęcie: TVN24

Dwóch naczelników policyjnego lotnictwa pilotuje śmigłowce, egzaminuje i kontroluje innych pilotów, ale nad nimi samymi nie ma zewnętrznej kontroli. Jak doszło do tego, że policyjne lotnictwo od lat funkcjonuje w prawnej "szarej strefie"?

Za sterami Black Hawka, który przeleciał na niedozwolonej wysokości (poniżej 300 metrów) nad głowami uczestników pikniku w Sarnowej Górze, siedział pilot Marcin Gwizdowski. To szef wyszkolenia policyjnego lotnictwa, w przeszłości miał wyrok (już zatarty, ujawniliśmy to ze względu na ważny interes społeczny) za spowodowanie katastrofy, w której zginął inny pilot.

Policyjną maszynę pomógł ściągnąć na piknik nadzorujący policję wiceminister spraw wewnętrznych i administracji Maciej Wąsik. Sarnowa Góra znajduje się w okręgu, w którym wiceminister startuje w wyborach na posła.

Te fakty znamy od ponad miesiąca.

Ale dla naszych rozmówców związanych w przeszłości z policyjnym lotnictwem głośny incydent w Sarnowej Górze jest tylko czubkiem góry lodowej. Szeroko informujemy o tym w reportażu "Niebieskie ptaki" magazynu "Czarno na białym".

W poniższym tekście stawiamy pytanie: jak to się stało, że piloci policyjnych śmigłowców od lat funkcjonują bez zewnętrznego nadzoru?

Suma wszystkich błędów

Młodszy inspektor pilot Marcin Gwizdowski - naczelnik wydziału szkolenia lotniczego w Zarządzie Lotnictwa Policji - nie tylko przeleciał na niedozwolonej wysokości i zahaczył o przewód uziemniający linii wysokiego napięcia, ale też nie dopełnił obowiązku, jakim było natychmiastowe lądowanie, by sprawdzić uszkodzenia. Kontynuacja lotu była, zdaniem naszych rozmówców, stworzeniem kolejnego zagrożenia - dla załogi i dla osób postronnych.

Polskim pilotom doskonale znane są szczegóły tragedii z 1994 roku śmigłowca TOPR-u. Podczas misji ratunkowej w Tatrach łopata wirnika uderzyła w kask jednego z ratowników. Piloci natychmiast wystartowali w drogę do szpitala, chcąc uratować życie kolegi. W powietrzu wirnik rozpadł się. Zginęli wszyscy.

- Sytuacja pod Sarnową Górą to suma wszystkich błędów w systemie lotnictwa policyjnego - mówi Ireneusz Kaźmierczak, emerytowany pilot, który w policji służył 12 lat. Odszedł na początku tego roku. Dlaczego zdecydował się na rozmowę z nami? - Jeszcze kilku kolegów mam w tej formacji i wolałbym się z nimi spotkać na emeryturze, a nie na cmentarzu.

"Suma wszystkich błędów". Fragment reportażu "Niebieskie ptaki"
"Suma wszystkich błędów". Fragment reportażu "Niebieskie ptaki" TVN24

- To nie incydent, a konsekwencja wieloletnich zaniedbań polityków, komendantów, które doprowadziły do cichego sprywatyzowania policyjnego lotnictwa przez dwie osoby - dodaje inny z naszych rozmówców, również były policyjny pilot. Pozostaje anonimowy z powodów rodzinnych. Kilkoro innych pilotów, których cytujemy w dalszej części tekstu, również nie zgodziło się na ujawnienie swoich personaliów.

Do tych dwóch osób, o których mówi nasz informator, jeszcze wrócimy.

Lotnictwo w "szarej strefie"

Całe policyjne lotnictwo znajduje się w prawnej "szarej strefie" od 2002 roku, czyli od czasu, gdy Sejm uchwalił ustawę Prawo lotnicze.

Posłowie już w pierwszym artykule tej ustawy, w ustępie 7, nałożyli na ministra spraw wewnętrznych obowiązek wydania rozporządzenia, które określiłoby "szczegółowe warunki stosowania przepisów prawa lotniczego do państwowych statków powietrznych oraz do lotnisk wykorzystywanych wyłącznie do startów i lądowań tych statków powietrznych, biorąc pod uwagę szczególny charakter zadań realizowanych przez lotnictwo państwowe".

Rozporządzenie nie powstało do dziś. Nie powstało, bo dwa lata później już nie musiało powstawać. Sejm znowelizował wtedy Prawo lotnicze i ustęp 7 artykułu 1, czyli obowiązek wydania rozporządzenia, został wykreślony z ustawy.

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam