W góry, nad morze czy na Mazury? Odpowiedź na to pytanie uzależniona była zwykle od tego, na jakiego typu wyjazd mieliśmy ochotę. W tym sezonie o kierunku wakacyjnego wyjazdu decydować mogą w mniejszym stopniu turystyczne preferencje, a w większym - ceny. Sprawdzamy, w którym z najpopularniejszych wśród turystów regionów kraju jest teraz najtaniej.
Polska jest krajem z drugą najwyższą dynamiką wzrostu cen w sektorze turystyki w całej Unii Europejskiej - wynika z danych Polskiego Instytutu Ekonomicznego. Ceny w hotelach i restauracjach w ciągu ostatniego roku wzrosły o 16 proc. Większy, bo 17- procentowy wzrost odnotowano tylko w Bułgarii. Dla porównania we Włoszech, gdzie wzrost był najniższy, ceny podskoczyły zaledwie o 5 proc.
W naszym kraju zrobiło się drogo, zdecydowanie drożej niż w poprzednich latach. Najwięcej zapłacimy nad Bałtykiem, i to zarówno w hotelach, jak i restauracjach, ale wyjazd w góry lub na Mazury też wiąże się z dużymi wydatkami. Ważniejsze od tego, którą część Polski wybierzemy, jest to, w jakim kurorcie się zatrzymamy. W tych najpopularniejszych i największych wcale nie jest najdrożej.
Skąd takie różnice w cenach?
- Rynek turystyczny w Polsce jest w tym roku wyjątkowo rozregulowany - mówi Sebastian Nasiłowski, skarbnik Polskiej Izby Turystyki. - W popularnych kurortach można znaleźć zarówno drożyznę, jak i ceny, przy których złapiemy się za głowę i spytamy: jakim cudem jest tu tak tanio? - wyjaśnia.
I podaje przykład: - W centrum Władysławowa, tuż obok siebie, stoją dwa obiekty o podobnym standardzie. W jednym z nich cena za osobę w dwuosobowym pokoju wynosi 110 złotych. W drugim - o tysiąc złotych więcej.
Skąd aż takie różnice? Jak tłumaczy Nasiłowski, tegoroczne ceny są w dużej mierze odzwierciedleniem tego, jak właściciele obiektów radzili sobie z wyzwaniami z ostatnich dwóch lat: pandemią, wojną w Ukrainie i inflacją.
- COVID i sytuacja za wschodnią granicą wywołały niepewność, która przełożyła się na zmniejszenie liczby rezerwacji. Wzrosły też stopy procentowe. To zmusiło właścicieli, zwykle opierających swoje inwestycje na wieloletnich kredytach, do odbijania sobie strat podnoszeniem cen - mówi skarbnik Polskiej Izby Turystyki.
Większe miasta, niższe ceny
Katarzyna Łaskawiec, współautorka bloga podróżniczego Polska Po Godzinach, zauważa, że największy wzrost ceny noclegu w polskich kurortach odnotowano nie w tym sezonie, tylko dwa lata temu, w pierwsze wakacje podczas pandemii.
- Właściciele rekompensowali sobie straty związane z obostrzeniami wyższymi stawkami. Ze względów bezpieczeństwa więcej turystów decydowało się na pensjonaty i gospodarstwa agroturystyczne, więc tam wzrosty były jeszcze wyższe niż w hotelach - przypomina Łaskawiec.
Najdrożej jest tam, gdzie sezon trwa najkrócej. - Dlatego latem na najwyższe ceny można trafić w mniejszych miejscowościach, np. na Helu. W Ustce, Kołobrzegu czy Trójmieście, gdzie turyści pojawiają się właściwie przez cały rok, sezonowy wzrost cen nie jest aż tak wyraźny. Poza tym oferta jest tam znacznie większa: od obiektów budżetowych do tych z kategorii premium. Każdy znajdzie coś dla siebie - mówi blogerka.
Najdrożej nad Bałtykiem
Było o cenowych tendencjach, teraz pora na konkrety. Średnia cena tygodniowego pobytu na Mazurach dla pary z dwójką dzieci, przy rezerwacji za pośrednictwem portalu Booking.com na termin sierpniowy, znajduje się w przedziale 3-4 tys. złotych. Mowa o hotelach czy apartamentach o niezłym standardzie, położonych w miejscowościach, o których wspominała blogerka - popularnych, ale sezonowych. Zarówno w miasteczkach na uboczu, jak i w Olsztynie, będzie przynajmniej o kilkaset złotych taniej.
Podobne ceny znajdziemy w głównych ośrodkach turystycznych w Tatrach - Zakopanem czy Bukowinie Tatrzańskiej. W mniejszych miejscowościach czteroosobowa rodzina bez problemu znajdzie mieszkanie, w którym spędzi tydzień, za mniej niż 2 tys. złotych.
Najdrożej jest nad Bałtykiem. Tam za tygodniowy pobyt w trzygwiazdkowym hotelu w dużym kurorcie rodzice z dwójką dzieci zapłacą przynajmniej 4 tys. złotych. Taniej jest w miejscowościach położonych dalej od najpopularniejszych kurortów, jednak tam też nie zejdziemy raczej poniżej 2 tys. złotych za tydzień.
Ci, którzy z rezerwacją noclegu nie czekali do ostatniej chwili, zapłacili o kilkaset złotych mniej. Mieli też dostęp do szerszej oferty. Jak wynika z informacji przedstawionych na Booking.com, ponad trzy czwarte pokojów i mieszkań w sierpniu jest już zajętych. Rezerwację można zrobić też bezpośrednio w obiekcie, co będzie mniej wygodne, jednak zwiększy szanse na znalezienie atrakcyjnej cenowo oferty.
Sezon "paragonów grozy"
Jeszcze więcej niż o wysokich cenach w polskich hotelach, mówi się o słynnych "paragonach grozy" z restauracji w nadmorskich czy mazurskich kurortach. Internautów straszą zdjęcia rachunków opiewających na niemal 100 złotych - za jedną osobę, czasami za samo danie główne. Aż tak wysokie kwoty są rzadkością, drożyzna w przypadku ryby z ziemniakami i surówką częściej oznacza jednak okolice 50 złotych, a nie ich dwukrotności. Ale krążące w sieci zdjęcia nie wzięły się znikąd, przy braku rozeznania i odrobinie pecha można nadziać się i na taką ofertę.
Nasiłowski zaznacza, że "paragony grozy" straszą przede wszystkim w kurortach, które żyją głównie z turystyki. - Wiele restauracji np. we Władysławowie działa w trybie sezonowym. Właściciele muszą zarobić na cały rok w ciągu dwóch, trzech miesięcy. Obsługa w takich lokalach pracuje często za najniższą krajową, więc jej wzrost automatycznie przekłada się na wzrost cen. Jako że drożeje też żywność, właściciele są zmuszeni do podwyżek rzędu 10-20 proc. A są i tacy, którzy próbują wykorzystać inflację i podnoszą ceny nawet o połowę - mówi przedstawiciel Polskiej Izby Turystyki.
Podrożały też desery. Będący flagowym lodem nadbałtyckich kurortów świderek, nawet mały, kosztuje przynajmniej 7-8 złotych. Ten większy - nie mniej niż "dyszkę". Za gofry, kilka lat temu dostępne w dzisiejszej cenie świderka, w wersji z kilkoma dodatkami zapłacimy obecnie powyżej 20 złotych. Czyli tyle, za ile jeszcze kilka sezonów temu dało się zjeść obiad.
Góry cenowo nie pozostają dłużne swojej konkurencji z północy Polski. Grillowany oscypek z żurawiną przed pandemią kosztował 2-3 złote. Dziś nie znajdziemy raczej sprzedawcy, który oferowałby go w cenie niższej niż 5 złotych. Na zakopiańskich Krupówkach cena góralskiego przysmaku coraz częściej zbliża się do granicy 10 złotych.
Wakacyjne plany Polaków
A jak wysokie ceny przekładają się na wakacyjne plany Polaków? Jak wynika z badania przeprowadzonego pod koniec maja na zlecenie Polskiej Organizacji Turystycznej, 65 proc. mieszkańców naszego kraju planowało wakacyjny wyjazd. To o 18 proc. więcej niż przed rokiem, gdy turystykę paraliżowały jeszcze obostrzenia związane z pandemią COVID-19.
Podobny odsetek respondentów deklarował, że w tym roku na wakacje zamierza wydać więcej niż rok temu. Nie jest to raczej wynik poprawy sytuacji finansowej czy zmiany podejścia - w ciągu dwunastu miesięcy ceny urosły po prostu tak wyraźnie, że trudno liczyć na mniejsze, lub nawet podobne, wydatki.
ZOBACZ TEŻ: "Druga Chorwacja". Albania to hit ostatnich sezonów i szansa na tanie wakacje za granicą
Jednocześnie ponad połowa ankietowanych na letni wyjazd chce wydać nie więcej niż 2000 złotych na osobę. Tylko 17 proc. respondentów zakłada, że ich wakacyjne wydatki przekroczą 3000 złotych. A przecież przy wszechobecnej drożyźnie zmieszczenie się nawet w tej kwocie może być sporym wyzwaniem.
Choć Polacy chcą podróżować, obecny sezon dla rodzimego rynku turystycznego jest gorszy niż poprzednie lata, nawet te, w których gospodarkę paraliżowała pandemia. Nasiłowski mówi o 20-proc. spadku obłożenia w polskich hotelach i pensjonatach. - Po zniesieniu większości obostrzeń związanych z podróżowaniem turyści wybierają wyjazd zagraniczny zamiast wczasów w Polsce - dodaje. Na południu Europy taniej nie jest, ale ceny nie odbiegają już od tych polskich tak wyraźnie, jak jeszcze kilka lat temu.
Źródło: tvn24.pl