W Europie Zachodniej od dekad rośnie w siłę separatyzm. W kilku miejscach referendum, jakie odbędzie się 18 września w Szkocji, będzie bacznie obserwowane. Dlaczego? Bo w europejskich państwach żyją ludzie, którzy chcieliby stworzyć na ich miejsce własne. Z różnych względów.
Katalończycy. Ofiary własnych ambicji?
Gdyby Katalończycy mieli - podobnie jak Szkoci - swobodę w zorganizowaniu referendum, które rząd centralny uznałby za wiążące, to w tych wrześniowych dniach byliby pewni swojej niepodległości bardziej niż mieszkańcy Edynburga i Glasgow. Jeżeli referendum 9 listopada dojdzie do skutku, jest prawie pewne, że Katalończycy poprą w nim oddzielenie się od Hiszpanii. Jednak rząd w Madrycie ich głosowanie uzna za nielegalne i wszyscy w Barcelonie o tym wiedzą. Pytanie, na które próbują sobie odpowiedzieć w związku z tym regionalni politycy, brzmi: czy narażać się władzom centralnym, które i tak traktują dążenia regionu jako antypaństwowe, i co zrobić, jeżeli referendum przy sprzeciwie Madrytu dojdzie jednak do skutku i zakończy się sukcesem?
Proces, który ma się zakończyć 9 listopada, rozpoczął się w 2012 roku. To wtedy na fali niezadowolenia społecznego i olbrzymiego, wciąż postępującego bezrobocia katalońskie partie polityczne uznały, że winna fatalnej kondycji całego regionu jest niesprawiedliwa dystrybucja pieniędzy w Madrycie. Nie tylko bowiem politycy, ale też zwykli obywatele Katalonii żyją w przekonaniu, że ze swoich podatków fundują świadczenia socjalne Hiszpanów w innych regionach kraju, a w zamian dostają od rządu centralnego o wiele mniej, stąd problemy z inwestycjami i bezrobocie wśród młodych. Katalonia jest przy tym przekonana, że jako niepodległy kraj dzięki turystyce i handlowi mogłaby poradzić sobie na europejskim rynku o wiele lepiej niż teraz.
Jednak kataloński separatyzm może czekać załamanie kilka tygodni przed referendum. Właściwie żadna z grup politycznych w regionie nie będzie mogła się jawnie wycofać z jego popierania, nie ponosząc następnie klęski, ale są też między nimi różnice. Katalońska prawica boi się momentu, w którym sąd w Madrycie uzna zapowiedziane głosowanie za nielegalne. Wtedy będzie próbowała referendum przesunąć na 2015 rok, a może i na później. Lewica chce tymczasem głosować bez względu na to, co myśli Madryt. Wszystko to prowadzi do coraz większych dylematów i tarć.
Według najnowszych badań opinii publicznej tylko 23 proc. Katalończyków chce bezwzględnego przeprowadzenia głosowania, a 45 proc. chce głosowania tylko uznanego w Madrycie za legalne. Równocześnie tylko 25 proc. nie chce w ogóle decydowania o niepodległości poprzez referendum, co oznacza, że obywatele Katalonii w większości nie chcą już zejść z drogi do niego.
Ci, którzy chcą, mówią, że Katalonia zostanie wykluczona po proklamowaniu niepodległości z Unii Europejskiej, a część boi się też tego, że późniejsze wejście do Wspólnoty zostałoby zablokowane przez weto z Madrytu, który w ten sposób zemściłby się na Barcelonie.
Sytuacja Katalonii zatem bardzo przypomina sytuację Szkocji. Dlatego też wybór, jakiego dokonają Szkoci, może zrewidować poglądy dotyczące przyszłości tej autonomicznej hiszpańskiej prowincji. Niezależnie od problemów z referendum, Katalonia po ostatnich dwóch latach protestów nie wróci już jednak do stanu uśpienia. Zdecydowana większość jej mieszkańców chce bowiem decentralizacji władzy w Hiszpanii, a kryzys zaufania do państwa powiązany z kryzysem tożsamościowym najmłodszego pokolenia będzie miał realny wpływ na politykę na Półwyspie Iberyjskim.
Baskowie. Pożegnanie z bronią
Katalończycy czy Szkoci żyją w granicach jednego państwa. Baskowie mają inne dylematy, bo żyją w Hiszpanii i Francji w trzech różnych regionach autonomicznych (w Hiszpanii poza Krajem Basków funkcjonuje też autonomiczna prowincja Nawarra). Baskowie są więc narodem, którego część przedstawicieli chciałaby nie tylko niepodległości od jednego państwa, ale też zjednoczenia wszystkich baskijskich ziem. Między hiszpańskimi i francuskimi Baskami są jednak różnice. O ile ci pierwsi częściej myślą o niepodległości, ci drudzy w większości nie chcą rezygnować z bycia obywatelami Francji.
Całe lata Baskowie byli wiązani z działalnością organizacji terrorystycznej ETA, w której zamachach od lat 60. XX wieku do 2006 r. (data ostatniego zamachu) zginęło ponad 800 osób. Dziś ich ruch autonomiczny i niepodległościowy wygląda inaczej. Baskowie - wszystko na to wskazuje - nie chcą już walczyć zbrojnie z Madrytem. Przez lata wśród Basków wzrosło przekonanie o tym, że walka nie prowadzi ku niepodległości.
Wydaje się, że obecnie celem baskijskich polityków w Hiszpanii nie jest więc już stworzenie niepodległej Baskonii, która wydawała im się realnym projektem jeszcze w latach 90., a możliwie największe rozszerzenie autonomii, jaką kraj ma od lat 70., od końca rządów gen. Francisca Franco. W czasie ostatniego spisu powszechnego z 2006 r. zaledwie 29 proc. hiszpańskich Basków odrzuciło w pełni kulturę Hiszpanii. Baskijskie elity polityczne nie mają więc takiego poparcia społecznego we własnej grupie obywateli, wyborców, jak katalońskie.
Nie bez znaczenia jest też fakt, że wewnętrzne tarcia między partiami baskijskimi walczącymi o miejsca w samorządach lokalnych i autonomicznym parlamencie uniemożliwiają stworzenie większego, spójnego frontu niepodległościowego.
Zdaje sobie z tego sprawę m.in. przywódca Baskijskiej Partii Narodowej (PNV) Inigo Urkullu, który jeszcze przed trzema laty mówił o "baskijskim narodzie w Europie" i szykował referendum niepodległościowe, a który od miesięcy milczy w tej sprawie, być może czekając na to, co stanie się w Szkocji, a przede wszystkim w Katalonii.
Flamandowie. Zostawić "biednych i leniwych"
Belgia to być może najbardziej podzielony kraj Europy Zachodniej. Jest dziś zamieszkiwana w 60 proc. przez ludność mówiącą językiem niderlandzkim (flamandzkim) i w 40 proc. przez mówiących po francusku. Mniej niż 1 proc. populacji to Niemcy żyjący w wąskim pasie ziemi na wschodzie kraju, przyznanym Belgii po I wojnie światowej.
Belgię budują więc utożsamiający się z kulturą holenderską Flamandowie i ciążący ku Francji Walonowie. Ci pierwsi coraz częściej mówią o rozwodzie, choć jest to postulat dość świeżej daty. Kiedy jeszcze w latach 50. XX wieku we francuskojęzycznej Walonii działał bardzo opłacalny przemysł wydobywczy, a górnictwo było u szczytu swoich możliwości, Flamandowie nie rościli sobie pretensji do niepodległości. Jednak kiedy na przełomie kolejnej dekady, w związku z upadkiem ciężkiego przemysłu, szala bogactwa zaczęła przechylać się na stronę flamandzką - tam rozkwitał nowy przemysł oraz handel i w ciągu niespełna 20 lat stopa bezrobocia w Walonii stała się znacznie wyższa niż we Flandrii - zaczęły się pojawiać pierwsze głosy mówiące o tym, że to bogaci Flamandowie utrzymują biednych Walonów liczących na pomoc społeczną opłacaną z "holenderskich" podatków.
Pierwsze kryzysy rządowe związane z niemożliwością powołania wspólnego flamandzko-walońskiego gabinetu pojawiły się jednak już w latach 60., a w 1962 r. kraj przedzielono oficjalnie "granicą językową". Linia przebiegająca prawie w linii prostej z zachodu na wschód podzieliła kraj na mówiącą po flamandzku (holendersku) północ i francuskojęzyczne południe. Nawet gminy przygraniczne, wymieszane etnicznie, nie miały szansy wyboru dwujęzyczności. Ich samorządy musiały się opowiedzieć po jednej ze stron.
Flamandowie od lat głosują tylko na swoich kandydatów w wyborach, jednak nie mogą rządzić sami, bo belgijską politykę na poziomie krajowym charakteryzuje wyraźny podział w sferze wartości. Dlatego np. skrajna prawica ze skrajną lewicą nigdy się nie porozumie, nawet w imię walki ze wspólnym "francuskim" wrogiem.
Dodatkowe zamieszanie wprowadza Bruksela, która dostarcza Belgii aż 14 proc. PKB. Choć stolica położona jest na północy, to aż 85 proc. jej mieszkańców stanowią Walonowie. Obie nacje chciałyby w niej widzieć przyszłą stolicę, ale mieszkańcy Brukseli od kilku lat w sondażach niezmiennie odpowiadają, że w przypadku podziału kraju chcieliby być samodzielni (68 proc. w lutym 2014 r.).
Poziom poparcia dla separatyzmu w Belgii jest jednym z najwyższych w Europie, jednak co pewien czas wyraźnie się obniża. W 1990 r. aż 84 proc. Belgów chciało żyć we wspólnym kraju, kilka lat później zwolenników oderwania Flandrii było już ok. 30 proc., ale w pierwszych latach XXI wieku poziom zwolenników separatystów ponownie zmalał do ok. 18-20 proc.
Kryzys ekonomiczny ostatnich lat pozwolił jednak ruchowi separatystycznemu znów odżyć. W maju 2014 r. mówiący wprost o potrzebie oderwania Flandrii centroprawicowy Nowy Sojusz Flamandzki zwyciężył w wyborach krajowych, regionalnych oraz w eurowyborach. Mimo to należy pamiętać, że odsetek Flamandczyków przekonanych do oderwania się od Belgii nigdy jeszcze nie przekroczył 40 proc., a w belgijskiej izbie reprezentantów (parlamencie) liczącej 150 miejsc zasiadają obecnie przedstawiciele aż 11 frakcji, co drogę Flamandów do niepodległości mocno utrudnia.
Włosi. Północ bogatych i Południe biednych
Północ jest pracowita, a południe leniwe - powtarzają od 30 lat włoscy separatyści z Piemontu i Niziny Padańskiej (Mediolan, Turyn, Wenecja), argumentując, że to oni utrzymują całą włoską gospodarkę, a południowców szczególnie, podczas gdy mogliby się cieszyć dobrobytem porównywalnym do niemieckiego czy skandynawskiego.
Ruch separatystyczny z Północy realne kształty przyjął na początku lat 90. XX wieku w ramach powołanej Ligi Północnej (Lega Nord). Przez lata głównym postulatem eurosceptycznego ugrupowania założonego i kierowanego aż do 2012 r. przez Umberto Bossiego (obecnie Matteo Salviniego) była niepodległość Padanii ze stolicą w Wenecji. Masowego poparcia dla tego projektu nie udało się jednak Lidze nigdy uzyskać. Partia co prawda zdobyła w czasie kryzysu gospodarczego w Europie w 2008 r. ponad 8 proc. głosów w wyborach, jednak już w 2013 r. było to zaledwie 4,1 proc. głosów.
W efekcie współczesny włoski separatyzm nie skupia się już na niepodległości Północy, ale na przekształceniu Włoch w federację, w której poszczególne regiony będą miały szeroką autonomię, m.in. same decydując o planowaniu budżetów i jedynie część pieniędzy oddając rządowi w Rzymie.
Autor: Adam Sobolewski / Źródło: tvn24.pl