Grupa uzbrojonych mężczyzn porwała 75 osób ze szkoły podstawowej na południu Filipin. Zakładnikami w większości są dzieci. Filipińczycy obawiają się, że dojdzie do powtórki masakry z listopada, gdy porywacze w prowincji Maguindanao uprowadzili i zamordowali 57 osób.
Grupa nauczycieli i uczniów rozpoczynała lekcje w jednej ze szkół w mieście Prosperidad w prowincji Agusan del Sur na północnym-wschodzie wyspy Mindanao, gdy do budynku wkroczyli uzbrojeni członkowie plemienia Manobo i uprowadzili ich do lasu.
- Wysłaliśmy żołnierzy, żeby pomogli zakładnikom - powiedział agencji Reutera gen. Raymundo Ferrer z filipińskiej armii. Według niego, napastnicy to grupa "bandytów", których oskarża się o kilka napadów rabunkowych i zabójstw.
- Nie wiemy nic o żądaniach politycznych. Trwają negocjacje w sprawie uwolnienia zakładników - dodał generał. Według policji, 18 porwanych osób zostało już uwolnionych, w tym 17 dzieci.
Filipińczycy żyją masakrą
Od tygodnia w prowincji Maguindanao na zachodzie Mindanao obowiązuje stan wojenny w związku z podejrzeniami, że ludzie związani z jej gubernatorem Zaldym Ampatuanem są odpowiedzialni za listopadową masakrę, w której zginęło 57 osób.
23 listopada uzbrojeni napastnicy uprowadzili około 60 osób - głównie członków rodziny kandydata na gubernatora prowincji, będącego przeciwnikiem Ampatuana, oraz dziennikarzy - najprawdopodobniej po to, by nie dopuścić do jego zarejestrowania przed wyborami regionalnymi w maju 2010 roku.
Stan wojenny bez powodu?
Choć było to najpoważniejsze tego typu zdarzenie w historii Filipin, ostra reakcja prezydent Glorii Macapagal-Arroyo budzi kontrowersje. Prodemokratyczni aktywiści uważają, że nie było podstaw do ogłaszania stanu wojennego, który pozwala służbom bezpieczeństwa dokonywać aresztowań bez sądowych nakazów.
Rząd w Manili argumentuje, że musiał podjąć zdecydowane działania, gdyż posiadał informacje, jakoby zbrojne grupy zwolenników klanu Ampatuana planowały wzniecić w prowincji bunt przeciwko władzom centralnym.
Źródło: PAP, lex.pl