Kolejna niespokojna noc na ulicach Kijowa minęła m.in. pod znakiem polowania na "tituszków", dresiarzy działających na zlecenie władz. Korespondent PAP był świadkiem tych działań.
Zdaniem opozycji "tituszki" zostali opłaceni i przywiezieni do Kijowa z prowincji, by sprowokować konflikt między milicją a uczestnikami protestów na Majdanie Niepodległości, gdzie od dwóch miesięcy rozbite jest miasteczko namiotowe zwane Euromajdanem. Termin "tituszko" pochodzi od nazwiska chuligana, który wiosną 2013 roku na oczach milicji pobił dwójkę dziennikarzy.
Do prowokacji nie dopuścili kierowcy Automajdanu, którzy przez całą noc jeździli po mieście samochodami i wyłapywali podżegaczy. Akcję tę opisuje korespondent PAP Jarosław Junko. Trzech "tituszków" zatrzymano przy sklepie całodobowym w dzielnicy Podół, w którym - jak mówili świadkowie - próbowali oni wybijać szyby. - Skąd przyjechałeś? Ile ci zapłacili? Nie wstydzisz się, że pracujesz dla bandytów? - wykrzykiwali do młodego człowieka w dresach członkowie jednego z patrolów Automajdanu. Wyraźnie przestraszony chłopak, przyparty drewnianymi pałkami do ściany sklepu, wyjaśniał, że jest z położonego na północ od Kijowa Czernihowa, a do stolicy przyjechał z kolegami, by zarobić trochę pieniędzy. - Znaleźliśmy w internecie ogłoszenie, w którym proponowano 200 hrywien (ponad 70 zł) za udział w demonstracji - mówił. Podczas tego przesłuchania członkowie patrolu zachowywali się agresywnie, jednak nie użyli wobec zatrzymanego przemocy. Został on umieszczony w jednym z samochodów i odwieziony do sztabu protestów na Majdanie Niepodległości. - Nie bój się, nikt nie będzie cię bić. Nie jesteśmy tacy, jak ty i twoi koledzy. Po przesłuchaniu możesz się do nas przyłączyć - tłumaczyli młodemu człowiekowi.
"Milicji nie widać"
Jeden z liderów opozycji, znany bokser Witalij Kliczko, ogłosił następnie, że plany władz dotyczące rozpędzenia Majdanu przy pomocy "tituszków" zostały pokrzyżowane.
- Gdy po Kijowie włóczą się "tituszki", a milicji nie widać, ludzie muszą się samoorganizować, by bronić porządku na ulicach. "Tituszki" zostali przywiezieni do stolicy, żeby palić samochody, rozbijać sklepowe witryny, kraść i prowokować bójki, aby stworzyć wrażenie, że robią to ludzie protestujący na Majdanie - mówił. Tymczasem przy wjeździe do dzielnicy rządowej na ulicy Hruszewskiego, gdzie od niedzieli trwają potyczki między milicją a uczestnikami protestów, w godzinach nocnych płonęły opony samochodowe oraz wybuchały granaty hukowe. Około pięciu tysięcy ludzi przyglądało się, jak grupki młodych ludzi w maskach rzucają kamieniami i koktajlami Mołotowa w kordon ukrytych za metalowymi tarczami milicjantów i funkcjonariuszy oddziałów specjalnych MSW Berkut.
Berkut rzuca koktajlami Mołotowa
Gdy atakujący zbliżali się do kordonu, milicjanci strzelali z broni na gumowe pociski. Od strony milicji w stronę tłumu także leciały kamienie brukowe oraz koktajle Mołotowa. Zgromadzeni śmiali się, że dowództwo wyposażyło swych podwładnych w taki "sprzęt", gdyż pieniądze przeznaczone na zakup broni zostały zapewne rozkradzione.
Nad ulicą Hruszewskiego przez całą noc niósł się przeraźliwy łomot, wywołany uderzeniami setek pałek w ustawione tu puste beczki po benzynie. Milicja kilka razy podejmowała próby natarcia na protestujących, jednak wypady te za każdym razem kończyły się wycofaniem na wcześniejsze pozycje. Milicjanci osiągnęli jednak pewien sukces, gdyż udało się im zniszczyć montowany od kilku dni z drewna trebusz, znaną z dawnych czasów machinę służącą do miotania pocisków. Urządzenie spłonęło. We wtorek w godzinach rannych sytuacja na Hruszewskiego była spokojna. Młodzi ludzie w maskach pozostawali na swych stanowiskach za szkieletami spalonych wcześniej milicyjnych autobusów, a milicjanci stali ok. 100 metrów dalej. Między dwiema grupami widać było modlącego się księdza.
Autor: mtom / Źródło: PAP