Mieszkańcy Podlasia dzielą ostatnie miesiące na przed Usnarzem i po Usnarzu. Ten punkt zwrotny powtarza się w każdej rozmowie. To właśnie Usnarz, ze swoją garstką migrantów, z bezsilnością aktywistów, z niemal całodobową relacją w mediach przyniósł świadomość, że coś się dzieje. Zarówno u mieszkańców, jak i w całym kraju, u osób oddalonych od granicy często o setki kilometrów. O Usnarzu każdy mówił, każdy miał swoją opinię. Na Podlasiu Usnarz był początkiem zmian.
- Wcześniej nie zwracałam na to uwagi, bo przez zieloną granicę zawsze szli ludzie. A my mieszkamy w strefie przygranicznej, więc te kontrole nie były dla mnie niczym nowym - mówi pani Bożena. - Lata jakiś śmigłowiec, widocznie ktoś przeszedł przez granicę. Trochę polata i przestanie. Potem zobaczyłam, jak stawiają zasieki. To był drut żyletkowy. Zastanawiałam się tylko, jak będą przy tym drucie kosić, bo tam jest wysoka trawa. Ale do głowy by mi wtedy nie przyszło, że jeśli już jakiś uchodźca przejdzie, to będzie 16 razy cofany za granicę. Bo jeśli lata temu przyjęliśmy 86 tysięcy Czeczenów i nic się nie stało, to co to jest te kilka tysięcy teraz? A przecież są jakieś procedury...
Pani Bożena jest krzepką kobietą po pięćdziesiątce. Energią mogłaby podzielić się z całym miasteczkiem, w którym od lat pracuje w jednej z organizacji charytatywnych. Do zeszłego roku zajmowała się głównie krwiodawstwem, dlatego zna tu wszystkich. Bo oddawać krew chciał każdy, nauczyciel, mundurowy - bez podziałów.
Terminów "uchodźca" i "migrant" używa wymiennie.
- Kiedy wnuki mnie pytają: "babciu, czym różni się migrant od uchodźcy?", to ja im mówię, że tym, czym ludzie go nazwą. Bo żeby ocenić, toby trzeba wziąć każdego z osobna i sprawdzić, kim jest. Wczoraj przeszło 50 osób przez granicę i ja nie wiem, czy to są migranci, czy uchodźcy, czy uciekinierzy, czy złodzieje. Nie wiem, kim oni są, przecież ja tego człowieka nie spotkałam. To jak ja mogę go ocenić?
Potem zaczął się strach. Bo śmigłowców nad głową, zasieków w lasach, kontroli na ulicach było coraz więcej. Pierwsze wielkie poruszenie miało miejsce w połowie listopada, przy okazji wydarzeń w Kuźnicy.
- W Kuźnicy ci migranci szli tak naprawdę z białą flagą - wspomina pani Bożena. - Ale atmosfera była taka, że nikt nie wiedział, co się dzieje. Ja tej nocy nie zmrużyłam oka, trochę płakałam. Ciągle przychodziły wiadomości, że coś się wydarzy, że trzeba czuwać. Jedna z nich brzmiała: "Bożenka, módlmy się".
Bo ludzie mieli ze sobą kontakt, wymieniali się informacjami. Ktoś widział kawalkadę 40 samochodów policyjnych, ktoś dzwonił, że opancerzone jadą z Poznania. Ale czemu na Białystok? Miało być do Czeremchy? Telefon za telefonem, a nikt nie wie, czy robić zapasy, czy uciekać.
- A wojnę wywołać to krótko. Jeden nieopatrzny ruch - mówi pani Bożena. - Ale potem wszystko zastygło. I tak trwamy.
***
Usnarz zmienił też wszystko u Poli, której rodzina mieszka w małej wiosce w strefie, przy samej granicy.
- U nas zaczęli się pojawiać bardzo wcześnie, już w wakacje. Po prostu wychodzili z lasu i podchodzili do domów - opowiada. - Ludzie byli trochę zaniepokojeni, ale traktowali to jeszcze wtedy jak coś "egzotycznego", jak ciekawy fenomen. Rozmawiali o tym, wymieniali się opowieściami, jak to jeden z mieszkańców dał migrantom batoniki, a drugi przyniósł im kanapki. Nie było widać takiej wielkiej bariery.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam