Burmistrz Nysy zaapelował do mieszkańców o ewakuację, ale nie wszyscy się o tym dowiedzieli. Dobę później, gdy po nocnej walce miasto zostało obronione, niektórzy sądzili, iż burmistrz zapewnił, że można już wracać. Ale takie zapewnienie wcale nie padło. Gdy nie ma prądu i internetu, niełatwo o rzetelną informację.
Najpierw dostrzegam śmigłowce.
Za chwilę zatrzymuje mnie policja i zakazuje przejazdu przez most. Wychodzę z auta i obserwuję rwącą rzekę. Na prawym brzegu bieli się sterta worków z piaskiem.
- To było pole bitwy - słyszę od strażaków. - Całą noc z mieszkańcami łataliśmy wyrwę w wale. Gdyby się nie udało, miasto znalazłoby się pod wodą. No, ale widzi pan - udało się. Jak na razie wszystko działa. A wie pan, ilu mieszkańców przyszło pomagać? Nawet dzieci. Noż to był szok! - strażak jest niemal wzruszony. Wraca do obowiązków, sterta worków cały czas jest monitorowana.
Nysa, wczesne wtorkowe popołudnie.
"Niech pan uważa!"
Ulica Armii Krajowej, tuż przy rzece. Na jezdni, na chodnikach zalega naniesiony przez wodę piach. Jeszcze w niedzielę stała tu woda.
Z klatki schodowej jednego z wielorodzinnych czteropiętrowych budynków dobiegają głosy. W tym rejonie przeprowadzana była ewakuacja. W zasadzie teraz nikogo nie powinno tu być.
Wchodzę na klatkę schodową i stąpam po brudnożółtym szlamie. Przed drzwiami jednego z mieszkań stoją dwie kobiety i mężczyzna. W niedzielę woda sięgała kolan, nawet ud. We wtorek już zeszła. Parter jest wysoki, więc nie wdarła się do mieszkań. Teraz Anna próbuje jakoś oczyścić podłogę na korytarzu. Wydaje się, że to daremny trud. Bardziej rozmazuje osad, niż go usuwa.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam