Premium

Dlaczego nie mogą tu zostać? Opowieść o ludziach z lasu

Zdjęcie: TVN24

Gryzący zapach ogniska przykleja się do ubrań i długo na nich zostaje. Wracają z nim do domu. Będą musieli szybko się go pozbyć, bo przecież może ich zdradzić. Jest jak poszlaka, która rodzi domysły. Jak ślad, który każe zadawać niewygodne pytania.

Wszystkie zdjęcia użyte w artykule są jedynie ilustracyjne. Nie przedstawiają opisanych wydarzeń.

Nie wszystkim podobają się te ich nocne wyprawy w głąb lasu. Nie każdemu więc mogą opowiedzieć historie, które stamtąd przynoszą. I nie ze wszystkimi dzielą się tym, co widzieli albo słyszeli przy zapalonych w środku lasu ogniskach, przy których ogrzewają się ludzie przedzierający się przez granicę.

- Gdybyś zobaczył ich stopy! Białe, spękane, bardzo zniszczone - mówi mieszkanka przygranicznej miejscowości. - Gdy na nie patrzę, myślę, co by było, gdybym to ja znalazła się w takiej sytuacji.

Inni też opowiadają o "okopowych stopach", odpadających fragmentach skóry i poranionych nogach ludzi przedzierających się przez granicę. Mówią o przemarzniętych, udręczonych życiem i ucieczką, totalnie zagubionych rodzinach.

"GRANICA ŻYCIA I ŚMIERCI". ZOBACZ REPORTAŻ KATARZYNY LAZZERI Z MAGAZYNU "CZARNO NA BIAŁYM" >>>

"Marzyłam, żeby ktoś zapukał"

Różne są te przygraniczne historie, bo tworzą je ludzie, którzy mają różne życiowe doświadczenia. Mieszkają w mniejszych lub większych miejscowościach, położonych bliżej lub dalej od granicy. Ale łączy ich przekonanie, że ci, którzy znaleźli się w przygranicznym lesie, nie mogą tam zostać sami, bez pomocy. Idą więc, żeby się nimi zająć. Ogrzać, nakarmić, a potem być może też dać im schronienie.

- Zawsze marzyłam, żeby ktoś zapukał do naszych drzwi. Mogłabym się podzielić ciepłą zupą i nie tylko - mówi Agnieszka, mieszkanka pogranicza. - Ale nikt nie zapukał. Choć wiem, że czasem zaglądał na nasze podwórko. Na przykład wtedy, gdy zniknęła para butów. Tych najgorszych. A przecież obok stały inne, dużo lepsze - dodaje.

Jest na emeryturze, ma sporo czasu. Poświęca go więc, by pomagać tym, którzy potrzebują nie tylko nowych butów. Pierwszy raz pomyślała o tym we wrześniu, gdy zaczęły obowiązywać przepisy o stanie wyjątkowym, a w okolicy pojawiło się wielu żołnierzy, policjantów i pograniczników. Mieszkańcy nie raz widzieli wtedy, jak funkcjonariusze pilnują zatrzymanych ludzi, którzy gdzieś w okolicy przekroczyli zieloną granicę.

- Zaczęło się od tego, że zobaczyliśmy dużą grupę uchodźców, wokół której stali pogranicznicy i żołnierze z bronią. Kilkadziesiąt osób siedziało na ziemi. Połowa z nich to były dzieci, które chodziły dookoła, bo przecież nie rozumiały tego, co się dzieje. Pomyśleliśmy wtedy, że trzeba im pomóc. Byli bardzo głodni, pojechaliśmy do sklepu kupić coś do jedzenia. Przywieźliśmy owoce, chleby, sery i soki. Okazało się jednak, że nie mają wody. Pojechaliśmy więc jeszcze raz. Odezwał się wtedy do nas starszy mężczyzna, który trzymał na ręku ośmiomiesięczne niemowlę. Skończyło im się mleko w proszku i zapytał, czy moglibyśmy je kupić. Oczywiście pojechaliśmy i przywieźliśmy. Na szczęście było w sklepie - wspomina Agnieszka.

Uznała wtedy, że to nie wystarczy. Chciała pomagać na stałe. Że jest to możliwe, dowiedziała się przy okazji jednej ze zbiórek żywności i ubrań dla dzieci. Dzięki niej poznała ludzi, którzy myślą podobnie jak ona. Wiedziała już więc, jak może podzielić się zupą.

Ewa dobrze rozumie Agnieszkę, bo od wielu miesięcy dzieli swój czas między obowiązki w pracy i wyprawy do lasu. Mówi, że wszystko zaczęło się od impulsu. Dowiedziała się, że gdzieś w okolicy jest chłopak, który potrzebuje pomocy. Wtedy jeszcze sama nie poszła "na akcję", ale pomogła inaczej. Znajomi zabrali z jej domu trochę potrzebnych rzeczy.

- To był październik, było jeszcze dość ciepło. Ludzie byli więc w zupełnie innym stanie niż później, gdy zrobiło się bardzo zimno. Najpierw potrzebowali przede wszystkim czegoś do jedzenia i picia. Później potrzeb przybywało; śpiwory, ciepłe ubrania, a wreszcie też schronienie, choćby na jedną noc.

Kadr z reportażu "Granica życia i śmierci"TVN24

"Nie biegam już tak szybko"

Pomagała jak mogła. Angażowała się coraz bardziej. Także dlatego, że pojawiło się nieprzyjemne uczucie - wstyd.

- Tak, było mi wstyd za Polskę, Polaków, choć nie wszystkich oczywiście. Za to, że tak okrutnie obchodzimy się z uchodźcami. Nie potrafiłam sobie tego w żaden sposób wytłumaczyć, zrozumieć. Zresztą wciąż nie potrafię.

Do lasu chodzi też Andrzej - mężczyzna przed czterdziestką. Na co dzień mieszka w Warszawie, działa w organizacjach wspierających migrantów. Pochodzi z Podlasia i na Podlasiu bywa, żeby pomagać. Zaczął tam jeździć na początku roku.

- Wielu moich znajomych jest zaangażowanych. Na co dzień razem pracujemy w różnych grupach w Warszawie. I wielu z nich po prostu zniknęło nam z dnia na dzień. Pojechali na wschód. Zostawili swoje życie i poświęcili czas temu, co dzieje się na granicy. Ja skupiałem się na pracy w środowisku migranckim w Warszawie, miałem tu sporo zadań i długo się zastanawiałem, na ile moja obecność jest konieczna tam, na wschodzie - przyznaje. - Na początku z daleka wspierałem grupy i osoby, o których wiedziałem, że jeżdżą na miejsce i działają. Teraz już też jestem tutaj.

Na miejscu jest też Jerzy - dojrzały mężczyzna, który swoją werwą mógłby zawstydzić wielu młodych. Mieszka na Podlasiu i również nie ma wątpliwości, że należy pomagać. - Nie biegam już tak szybko jak nasi młodsi koledzy. Ale biegam - podkreśla. I jeśli trzeba, rzeczywiście pokonuje kilometry leśnych ścieżek, żeby dotrzeć do tych, którzy czekają gdzieś pod drzewami.

Jerzy wciąż nosi w sobie obraz, który zobaczył kiedyś w środku nocy - grupę ludzi otoczoną kordonem uzbrojonych funkcjonariuszy.

Obok stał autokar z zamalowanymi na biało szybami, jak w filmach opowiadających historie sprzed lat, z mrocznych czasów naszej przeszłości. Kogo wywozi się takim autobusem? Kim są ludzie, którzy nie widzą, dokąd jadą? I dlaczego nikt z zewnątrz nie może zobaczyć, kto jest w środku? To był okrutny, straszny widok. Gdy zobaczysz coś takiego, nie możesz już później spokojnie zasypiać.

Agnieszka przypomina sobie scenę z ulicy jednej z przygranicznych miejscowości: - Widziałam pięć osób, które zostały namierzone i złapane. Stały na przystanku autobusowym. Robiono im zdjęcia - jak w areszcie, z profilu i en face. Skojarzenie było oczywiste. Straszny widok.

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam