Państwo Zofia i Marian byli jednymi z pierwszych pacjentów szpitala zakaźnego w Tychach. Gdy walczyli z COVID-19 w swojej sali, w sąsiednich umarło 10 osób zakażonych koronawirusem. Po dwóch tygodniach wypisano ich do izolatorium.
- Od tygodnia jesteśmy w domu. Może jeszcze nie do końca w pełni sił, ale zdrowi, co potwierdzają dwukrotne ujemne testy - informują państwo Zofia i Marian z Zabrza, którym towarzyszyliśmy od początku choroby.
Jeszcze tydzień muszą spędzić w kwarantannie domowej. Tęsknią za spacerem na świeżym powietrzu. Nikt im nie dał gwarancji, że nie zachorują jeszcze raz. Ale czują się o wiele bezpieczniej, niż miesiąc temu, gdy zaobserwowali u siebie pierwsze objawy zakażenia koronawirusem.
Czajnik na korytarzu
Do szpitala w Tychach trafili 22 marca, gdy dopiero co został on przekształcony w zakaźny. Objawy: temperatura powyżej 38 stopni, a u pana Mariana także kaszel, a wcześniej nudności i biegunka.
Już następnego dnia w tym szpitalu zmarł 83-letni mieszkaniec Szczyrku, pierwsza ofiara COVID-19 w województwie śląskim. Na szczęście do państwa Zofii i Mariana nie docierały takie informacje.
Mieli na wyłączność dwuosobową salę. - Wychodziliśmy na korytarz do ubikacji i pod prysznic - mówi pani Zofia.
Pamięta pierwszą lekarkę, która z nimi rozmawiała. - Była przerażona, próbowała coś zapisać ubrana w tym kombinezonie, parowały jej okulary - opowiada. Potem wszyscy zaczęli się przyzwyczajać do nowej sytuacji, do medyków w kombinezonach. Na korytarzu pojawił się czajnik, można było zaparzyć sobie herbatę.
Słyszeli i widzieli ruch na korytarzu, bieganie medyków z tlenem, nocne przyjęcia. Od 29 marca właściwie nie było dnia, by ktoś tam nie umarł na COVID-19. 30 marca dwie kobiety, w tym 83-latka z miasta rodzinnego naszych bohaterów. 1 i 2 kwietnia dwaj młodsi od nich mężczyźni, 59- i 51-latek.
Pani Zofia bardziej bała się o męża, bo on ma te choroby współistniejące, które zdaniem ekspertów obniżają szanse na wyzdrowienie, cukrzycę i nadciśnienie. - Ale on to lepiej znosił niż ja - mówi.
Gdy rozmawiałam z panią Zofią przez telefon 26 marca, mówiła, że ma coraz wyższą gorączkę, którą bezskutecznie próbują jej zbić. Najpierw tabletkami, potem kroplówką, bo zaczął ją boleć żołądek. I właśnie zdiagnozowali jej zapalenie płuc, najpierw osłuchowo, potem tomografią komputerową. - Dostawałam dwa antybiotyki, w tabletkach i zastrzyku - opowiada. - Dziewięć pierwszych dni było najtrudniejszych. Lekarz był u nas codziennie, wielokrotnie pobierano nam krew. Mimo trudnej sytuacji od nikogo nigdy nie usłyszeliśmy złego słowa.
Do końca, prócz gorączki, nie miała innych objawów COVID-19.
Cztery śmierci w święta
Po pierwszym ujemnym teście 5 kwietnia państwo Zofia i Marian zostali wypisani ze szpitala. - Skierowali nas do izolatorium w Goczałkowicach, bo, jak powiedzieli, potrzebują miejsca dla kolejnych pacjentów - mówi pani Zofia.
Izolatorium to miejsce dla osób zakażonych, ale bez poważnych objawów choroby.
Dzień później w tyskim szpitalu zmarł 87-latek.
Gdy 67-latkowie 8 kwietnia opuszczali izolatorium, bilans ofiar śmiertelnych COVID-19 w Tychach wynosił już 14. Święta pani Zofia i pan Marian spędzali w swoim domu w Zabrzu, łącząc się przez komunikator internetowy ze swoim synem. W szpitalu w Tychach umarli wtedy trzej mężczyźni w wieku 65, 73 i 76 lat (11 kwietnia) oraz 76-letnia kobieta (12 kwietnia).
Do dzisiaj tyski szpital odnotował 26 ofiar COVID-19.
Powrót z Austrii
Państwo Zofia i Marian 13 marca wrócili z Austrii, gdzie byli na nartach. Mimo że nie obowiązywała jeszcze kwarantanna domowa dla osób powracających z zagranicy, zabrzanie poddali się jej dobrowolnie, by nikogo nie zarazić. Nie spotykali się nawet z synem, który zostawiał im zakupy pod drzwiami.
Dwa dni później pan Marian zaczął mieć problemy żołądkowe, ból brzucha, nudności, biegunkę. W kolejny dzień miał już temperaturę bliską 38 stopni, kaszel, osłabienie. Gdy gorączka dopadła też panią Zofię, zaczęli szukać pomocy.
Jak opowiadała nam pani Zofia, zgodnie z zaleceniami zadzwonili najpierw na infolinię NFZ. - Wyobrażałam sobie, że zaraz przyjadą karetką panowie w kombinezonach i pobiorą od nas próbki - mówiła nam pani Zofia. - Usłyszałam, że skoro wróciliśmy w piątek, to nie musimy być w kwarantannie i skierowano nas do najbliższego sanepidu - do Gliwic.
Małżeństwo nie przerwało kwarantanny. Gdy pytamy, czy w sanepidzie wzięli od nich dane, by monitorować ich stan zdrowia, zaprzeczają. Odesłali ich do najbliższego szpitala. Tam z kolei kazali im dzwonić do szpitali z oddziałami zakaźnymi w okolicy, czyli Bytomiu lub Chorzowie.
- W Bytomiu usłyszałam, że jak będzie z nami gorzej, to żebyśmy przyjechali do nich własnym samochodem. Ale generalnie zniechęcano do przyjazdu, że dużo ludzi, kolejki - mówiła pani Zofia.
Dzwonili jeszcze do szpitala w Chorzowie, ale nie udało im się połączyć z lekarzem zakaźnikiem. Wykonali w sumie, jak twierdzą, kilkadziesiąt telefonów.
- Niech państwo spokojnie przebywają w domu i obserwują się - radziła Alina Kucharzewska, rzeczniczka wojewody śląskiego, którą poprosiliśmy o komentarz. - Gdy stan zdrowia się pogorszy, wystąpi duszność, będzie im ciężko oddychać, wówczas niech wzywają karetkę, dzwoniąc pod 112 i uprzedzając, że wrócili z Austrii. W tej chwili mogą jeszcze próbować dodzwonić się do jakiegokolwiek szpitala z oddziałem zakaźnym, można też do szpitala zakaźnego w Raciborzu, by uzyskać poradę lekarza - dodała.
Po pięciu dniach od pierwszych objawów zabrzanie zaczęli czuć się dobrze. Jednak tydzień po powrocie z Austrii, wciąż zaniepokojeni, pojechali do szpitala w Bytomiu, gdzie pobrano im próbki do testu na koronawirusa. Wyniki okazały się pozytywne. 22 marca małżonkom wróciła gorączka i przyjechała po nich karetka.
Źródło: TVN 24 Katowice