Tureckie siły specjalne, jednostki zmechanizowane, artyleria i lotnictwo otworzyły nowy front w Syrii. Front bardzo ryzykowny, ponieważ po jego drugiej stronie znajdują się kurdyjskie formacje wspierane wydatnie przez USA. Prezydent Turcji deklaruje, że to dopiero początek, a jego wojsko ruszy na miasta, w których są amerykańscy żołnierze. - Przypomnijcie mi, dlaczego trzymamy naszą broń jądrową w Turcji? - pyta ekspert z USA.
Nowa turecka ofensywa w Syrii nie jest zaskoczeniem, ponieważ wojsko Turcji nie kryło się specjalnie z przygotowaniami. Przez długi czas mogło się wydawać, że pomimo wojowniczej retoryki Ankara nie odważy się na tak daleko idący krok. W końcu się jednak odważyła. Szalę mogła przeważyć ogłoszona w ubiegłym tygodniu decyzja USA o kontynuacji wsparcia dla syryjskich Kurdów po pokonaniu dżihadystów. - W Turcji zapanował głęboki gniew i poczucie zdrady - pisze "Financial Times" i przywołuje przesłanie tureckiej telewizji publicznej TRT: "Jak byś się czuł, gdyby twoi sojusznicy dozbrajali twoich wrogów i prosili, byś ich nie zwalczał?".
Wojna pod hasłem "gałązki oliwnej"
Prezydent Turcji Recep Erdogan wydał więc rozkaz ataku na kontrolowany przez Kurdów kanton Afrin, choć było to jedno z "sanktuariów" w rozdartej trwającą od 2011 roku wojną domową Syrii. Od lat praktycznie nie toczyły się tam walki. Niewielki obszar otoczony z jednej strony przez Turcję, a drugiej przez syryjskie siły reżimowe, służył za schronienie tysiącom cywilów uciekającym choćby z Aleppo. Zaatakowanie takiego miejsca, jeszcze w ramach operacji nazwanej "Gałązka Oliwna", może się więc wydawać przewrotne.
- Trudno wymyślić bardziej nieodpowiednią nazwę dla ataku na obszary postrzegane wcześniej jako rzadkie w Syrii schronienie dla cywilów - pisze "FT". W ocenie Turków tak jednak nie jest. W narracji Erdogana kontrolujący enklawę Kurdowie to "terroryści", którzy gnębią lokalną ludność arabską. Turecki rząd nie czyni bowiem rozróżnienia pomiędzy wspieranymi przez USA kurdyjskimi bojówkami na północy Syrii a separatystyczną organizacją terrorystyczną PKK, prowadzącą w Turcji kampanię na rzecz niepodległości Kurdystanu. Dla Erdogana wszystkie kurdyjskie organizacje to "terroryści". Turecki prezydent zapowiada przy tym, że Afrin będzie tylko początkiem. - Krok po kroku oczyścimy nasz kraj z tego terrorystycznego ścierwa, aż do granicy z Irakiem. Dane nam obietnice nie zostały dotrzymane. Zrobimy więc to, co konieczne - stwierdził.
Turcja czuje się oszukana
Postawa Erdogana prowadzi tureckie wojsko na kurs kolizyjny z wojskiem USA. Żołnierze drugiej i pierwszej armii NATO niedługo mogą znaleźć się po dwóch stronach frontu. W tej chwili takie ryzyko jest niewielkie, ponieważ Amerykanie nigdy nie byli silnie obecni w Afrin. Jedynie ogólnie wspierali tamtejszych Kurdów. Sytuacja zrobi się bardziej niebezpieczna, jeśli Turcy ruszą na swój kolejny cel, czyli kontrolowane przez Kurdów miasto Manbidż i jego okolice. Tam Amerykanie są fizycznie obecni. Tam na początku 2017 roku wymusili rozejm pomiędzy Turkami a Kurdami, wysyłając na linię frontu między innymi swoje siły specjalne i pokazując je publicznie. Wówczas ryzyko bezpośredniego starcia z Amerykanami zmusiło Erdogana do zatrzymania się. Teraz Erdogan twierdzi, że dane mu wówczas przez USA zapewnienia nie zostały dotrzymane. Kurdowie mieli nie wycofać się z Manbidżu i nie przekazać go pod kontrolę swoim arabskim sojusznikom. Na dodatek w minionym tygodniu Amerykanie zadeklarowali, że pozostaną w północnej Syrii wspierając Kurdów i pomagając im tworzyć liczące około 30 tysięcy ludzi "siły graniczne". Dla Turków to nic innego jak budowanie wrogiej im organizacji paramilitarnej, która będzie wspierać PKK w kampanii terroru. - Ankara z bólem patrzyła, jak Kurdowie wyłaniali się jako najskuteczniejsza siła zwalczająca tak zwane Państwo Islamskie. Nie mogła powstrzymać Stanów Zjednoczonych wspierających zdominowane przez Kurdów Syryjskie Siły Demokratyczne (SDF - red.). Panowało jednak zrozumienie, że USA wycofają się z sojuszu, gdy tylko Państwo Islamskie zostanie pokonane - pisze "FT". Tak się jednak nie stało i Turcy czują się zdradzeni.
Niechęć do USA
Powstał więc kolejny typowy dla Bliskiego Wschodu węzeł gordyjski. Amerykanie wydatnie wsparli Kurdów w utworzeniu przez nich czegoś na wzór autonomicznego regionu na północy Syrii, przy granicy z Turcją. Pomagali im w tym również między innymi Niemcy, dostarczający uzbrojenie i instruktorów, pogarszając i tak już złe relacje na linii Ankara-Berlin. Wszystko w celu walki z dżihadystami. Dla Turków było to jednak utworzenie "państwa terroru". Ankara nie może się zgodzić na kurdyjską autonomię na północy Syrii, ponieważ wzmocni to ruchy separatystyczne wśród tureckich Kurdów, których jest około 15 milionów. Dodatkowo z perspektywy Turcji Amerykanie ją zawiedli, bowiem długo nie angażowali się w wojnę w Syrii i zrobili to dopiero w 2015 roku, ale po stronie Kurdów, czyli w najgorszy możliwy dla Ankary sposób. - Turkowie nie ufają, prawdopodobnie nieodwracalnie, Stanom Zjednoczonym. Waszyngton zajął centralną pozycję w ich koszmarze - pisze portal "The Atlantic". "Koszmarem" jest wizja rozpadu Turcji. Najpierw poprzez wykrojenie Kurdystanu, a następnie obszarów, do których wysuwają roszczenia Grecy i Ormianie. Nastroje pogarszają tarcia spowodowane nieudanym puczem wojskowym w Turcji, za który Erdogan wini organizację Fetullaha Gulena. Rząd USA nie chce go wydać i udziela mu schronienia, powodując ostrą niechęć tureckiego prezydenta.
Potęgi NATO przeciw sobie
Turcja i USA wkroczyły więc na ścieżkę, która może prowadzić je do bezpośredniego starcia militarnego. Trudno to sobie wyobrazić, bo oba państwa są członkami NATO. Na dodatek pierwszą potęgą sojuszu i drugą najliczniejszą. Komplikacji jest więcej - to Amerykanie do wspierania Kurdów używają samolotów stacjonujących w bazie Incirlik w Turcji. Tam też wojsko USA przechowuje kilkadziesiąt bomb termojądrowych B61, które kiedyś miały służyć do atomowego uderzenia od południa na ZSRR. Wielu amerykańskich publicystów sugeruje, że wobec chwiejnych relacji z Turcją należałoby je zabrać. Robią to już od czasu nieudanego puczu w 2016 roku.
- Przypomnijcie mi, dlaczego trzymamy naszą broń jądrową w Turcji? - pisze regularnie co jakiś czas na Twitterze Hans Kristensen, specjalista od broni strategicznej z Federation of American Scientists. Zdaniem "FT" obecną sytuację można postrzegać jako najnowszy dowód odwrotu Turcji od jej prozachodniego kursu. - To także odzwierciedlenie nieładu w amerykańskiej polityce zagranicznej i malejącej zdolności USA do kształtowania sytuacji w regionie, gdzie rządzi Rosja - stwierdza gazeta.
Gra w tchórza
Rola Rosjan nie jest do końca jasna w obecnej sytuacji. Rosyjskie wojsko było obecne w Afrin nawet bardziej niż amerykańskie. Utrzymywało tam liczną grupę doradców pomagających Kurdom. Ci nawet otworzyli "ambasadę" w Moskwie. Współpraca ukształtowała się w 2016 roku, kiedy wojsko rosyjskie wspierało ofensywę syryjskich sił reżimowych na pobliskie Aleppo i potrzebowało stabilnej sytuacji na swojej flance.
Teraz Kurdowie oskarżają Rosjan o "zdradę", bo ci mieli się wycofać dzień przed początkiem tureckiej ofensywy. Jest więc możliwe, że Moskwa porozumiała się z Ankarą i - jak twierdzą - Kurdowie, "sprzedała ich". Współpraca obu państw zacieśnia się wraz z pogorszeniem relacji Turcji z Zachodem. Ankara zdecydowała się między innymi kupić rosyjskie systemy przeciwlotnicze S-400, co jest krokiem radykalnym jak na państwo NATO.
Natomiast Amerykanie nie wydają się być gotowi do "sprzedania" Kurdów i deklarują utrzymanie pomocy. Kluczowe jest więc pytanie, na ile Turcja będzie gotowa zaryzykować poważne spięcie z USA i jak ważni dla Waszyngtonu są Kurdowie. Amerykanie mają do wyboru porzucić ich na pastwę losu i stracić jedynego poważnego sojusznika w Syrii oddając ją całkowicie Rosjanom, albo iść na kurs kolizyjny z ważnym członkiem NATO.
Autor: Maciej Kucharczyk//kg / Źródło: tvn24.pl, The Atlantic, Hurriyet, PAP