Kapitan mając na uwadze dobro pasażerów, mienia mu powierzonego i swojej załogi, wykonuje polecenia kontrolera lotów - wyjaśniał w TVN24 kapitan Dominik Punda, pilot liniowy i instruktor lotnictwa, odnosząc się do niedzielnego przechwycenia i przymusowego lądowania samolotu Ryanair w Mińsku. W jego ocenie "pojawienie się wojskowego samolotu było potwierdzeniem, że to nie są żarty", choć "to przechwycenie nie było typowym przechwyceniem".
Samolot linii Ryanair, który leciał z Aten do Wilna, lądował w niedzielę na lotnisku w Mińsku z powodu informacji o znajdującej się bombie. W przestrzeni powietrznej Białorusi był eskortowany przez myśliwiec MiG-29. Jednym z pasażerów był opozycyjny aktywista i bloger na emigracji Raman Pratasiewicz, który został zatrzymany w stolicy Białorusi.
Białoruska sekcja Radia Swoboda przekazała, że to "na rozkaz prezydenta Alaksandra Łukaszenki wojskowy myśliwiec został wysłany do eskorty pasażerskiego samolotu", który w chwili otrzymania wiadomości (o bombie) znajdował się w pobliżu granicy z Litwą.
"Kapitan nie ryzykował, bo miał ponad stu pasażerów na pokładzie"
Niedzielne zajście ze strony działań podejmowanych przez załogę samolotu komentował w TVN24 kapitan Dominik Punda, pilot liniowy i instruktor lotnictwa. - Mamy swoje procedury, mamy swoje wypracowane schematy i modele, według których postępujemy. Mogę sobie tylko wyobrazić, jak napięta była sytuacja w kokpicie. Kapitan dysponował szczątkowymi informacjami. Ewidentnie był naciskany przez kontrolerów, by lądować w Mińsku – mówił.
- Jeżeli pojawia się informacja o bombie, to ja - jako kapitan - podejmuję decyzję, co robię. Myślę, że w tym momencie decyzja była taka, żeby kontynuować lot do Wilna i tam lądować. Widzimy na schemacie, że samolot zawrócił do Mińska na granicy przestrzeni powietrznej Białorusi - tłumaczył gość TVN24.
- Jeżeli kontroler, a nie wiemy, jakie dokładnie sformułowania padły, mówi, że "będziesz przechwycony", "masz lądować tutaj", to kapitan mając na uwadze dobro pasażerów, mienia mu powierzonego i swojej załogi, wykonuje te polecenia. Ja bym nie ryzykował. Ta decyzja była słuszna. Kapitan nie ryzykował, bo miał ponad stu pasażerów na pokładzie. To jest duże obciążenie – zwrócił uwagę.
"Pojawienie się wojskowego samolotu było potwierdzeniem, że to nie są żarty"
Odnosząc się do samej procedury przechwycenia, kapitan Punda zwrócił uwagę, że jest ona opisana w aneksie 2. do Konwencji Chicagowskiej. - Są pewne zasady, kiedy następuje przechwycenie. Są dwa warunki: niewykonywanie poleceń kontrolerów i zagrożenie dla bezpieczeństwa danego kraju, w którym to przechwycenie się odbywa - tłumaczył.
- Jeżeli widzimy samolot i wiemy, że jesteśmy przechwytywani, to nawiązujemy łączność z kontrolerami. Jeżeli nie możemy jej nawiązać, mamy częstotliwość awaryjną. Najczęściej nie nawiązuje się łączności z dowódcą wojskowego statku powietrznego, ponieważ on ma zestaw sygnałów, którymi nas informuje co mamy wykonać - wyjaśnił.
Według gościa TVN24 "obecność MiGa-29 białoruskich sił powietrznych była formą potwierdzenia tego, że kontroler nie żartuje i ma się to spełnić". - Jeżeli ja bym dostał taką informację - "nie leć do Wilna, ląduj w Mińsku" - to pierwsze, co bym pomyślał, to że coś jest nie tak z tym kontrolerem. To jest tak niestandardowe, że wręcz niemożliwe. Pojawienie się wojskowego samolotu było potwierdzeniem, że to nie są żarty, że kontroler nie zasłabł, nie jest pijany - mówił.
Punda: ośrodek decyzyjny użył środka ostatecznego
Kapitan zwrócił uwagę na niewielki obszar Białorusi. - Przelecenie przez Białoruś tego typu samolotowi, zwłaszcza z południa na północ, zajmuje 15-20 minut. Jeżeli nad przestrzenią białoruską dowódca tego samolotu dowiedział się, że ma bombę na pokładzie, jeżeli zaczął wdrażać swoje procedury, to i tak na 99 procent on podjął decyzję, że ląduje w Wilnie. Ja bym tak samo zrobił, ponieważ w Wilnie wszyscy byli przygotowani na ich powrót - dodał Punda.
- Samolot, zwłaszcza z bombą na pokładzie, zaczyna zniżanie dużo wcześniej niż normalnie. Normalnie potrzebuje około 150 mil morskich (około 280 kilometrów) do tego, żeby się zniżyć z pułapu przelotowego do lądowania. Tu potrzebował jeszcze więcej, bo nasze procedury mówią, że mamy to zniżanie robić delikatnie - zwrócił uwagę.
- Jak kontrolerzy albo ośrodek decyzyjny nad kontrolerami, zobaczyli, że pomimo "bomby" na pokładzie kapitan chce kontynuować lot do Wilna i sytuacja wymyka się spod kontroli, to użyli środka ostatecznego, czyli: wysłanie samolotu MiG-29 – powiedział.
Punda podkreślił, że w oparciu o dotychczasowe informacje "to przechwycenie nie było typowym przechwyceniem, jak powinno to wyglądać według zapisu aneksu 2. Konwencji Chicagowskiej".
- Powinny być dwa samoloty. (…) To, że wyleciał jeden samolot, potwierdza, że ten samolot miał się pokazać. Zazwyczaj jest tak, że jeden samolot ma się pokazać kapitanowi, czyli przylecieć z lewej strony samolotu, troszeczkę powyżej, a drugi jest z tyłu i oczekuje na to, co się będzie działo - wyjaśniał kapitan w rozmowie z TVN24.
Źródło: TVN24