Ludzie duchy w Syrii. "Byliśmy traktowani jak mięso armatnie"


Oficjalnie Rosja prowadzi w Syrii naloty z powietrza i na ziemi ma tylko ekspertów, którzy wskazują konkretne cele. Jednak poprzez prywatną firmę Rosja wysyła do Syrii najemników. - Nie jestem w stanie podać dokładnej liczby, ale zostało tam na zawsze około 500-600 osób - powiedział Dmitrij, podający się za jednego z najemników, który wrócił do kraju. Materiał "Faktów z Zagranicy".

Członkowie tzw. grupy "Wagnera" to najemnicy wysyłani przez Kreml tam, gdzie wysłanie regularnej armii jest z powodów politycznych niewskazane. Dmitrij walczył w Donbasie po stronie tzw. separatystów. Wtedy mieli zgłosić się do niego inni najemnicy.

250 tys. rubli za misję w Syrii

- Zobaczyli we mnie talent. Zaproponowali, żebym do nich dołączył. Byłem kompletnie spłukany, więc zgodziłem się. Dali nam wszystko, co potrzeba, tylko ubranie musieliśmy przywieźć swoje. Pierwsze pieniądze dostaliśmy dosłownie za nic. 250 tys. rubli (ok. 15 tys. zł). To była świetna motywacja - powiedział. Dmitrij po wstępnym szkoleniu w koszarach na południu Rosji miał trafić na Bliski Wschód do bazy lotniczej Hmejmim w Syrii. - Do bazy wysłali 564 osoby. Podczas szturmu na Palmirę byliśmy traktowani jak mięso armatnie. Najpierw poszedł zwiad. Znałem tam trzy osoby - dwie zginęły jeszcze przed dotarciem do miasta. W mojej grupie szturmowej zabili 18 ludzi. Po nas pojawiła się armia Assada i dokończyła naszą robotę, a to my odwaliliśmy jej najtrudniejszą część - opowiedział.

Bez ograniczeń

Grupa "Wagnera" wzięła swoją nazwę od pseudonimu swojego szefa, byłego oficera wywiadu wojskowego, który służył w misjach podczas kilku konfliktów po rozpadzie ZSRR. Zachodnie media porównują grupę do amerykańskiej firmy Blackwater - de facto prywatnej armii wynajmowanej przez Pentagon do wykonywania najbardziej niewdzięcznych zadań. Ale grupy "Wagnera" nic nie ogranicza, bo nie istnieje na papierze. - Nie jestem w stanie podać dokładnej liczby, ale zostało tam na zawsze około 500-600 osób. Nikt nigdy nie dowie się, co z nimi się stało. Czasem dokumenty mówią, że dana osoba zginęła w Donbasie, czasem, że w wypadku samochodowym i tak dalej. Z każdej misji zaczęło wracać coraz mniej ludzi. Powiedziałem wtedy: chcę do domu - opowiadał.

Dmitrij wrócił do Rosji. Formalnie nie istnieje, bo władza zarekwirowała jego dokumenty. Twierdzi, że wiedza, którą posiadł jest dla niego śmiertelnie groźna.

"Fakty z zagranicy" od poniedziałku do piątku o 19.55 na antenie TVN24 BiS.

Autor: mart/ja / Źródło: TVN 24 BiŚ

Raporty: