Jemen rusza do walki. Ofensywa połączonych sił rządowych i klanów plemiennych z południa kraju chce się rozprawić raz na zawsze z al-Kaidą, która w maju przejęła kontrolę nad prowincją Abjan i miastem Zindżibar, tworząc tam swój bastion.
Czołgi, wyrzutnie rakiet i pół tysiąca żołnierzy wysłał rząd w Sanie z misją odbicia z rąk islamskich radykałów Zindżibaru na południu kraju. To pierwsza poważna próba przywrócenia kontroli nad tym regionem podjęta przez władze od ponad miesiąca, kiedy po kilku tygodniach walk terroryści z al-Kaidy opanowali miasto.
- Siły rozpoczęły atak na miasto, przy ciężkim ostrzale z czołgów i atakach rakietowych z okrętów - powiedział przedstawiciel jemeńskiego ministerstwa obrony.
Klany idą na wojnę
Do walki włączyły się też klany plemienne, które mają dosyć nieudolności armii. Dlatego obok wojska do Zindżibaru zmierza też 450 żołnierzy wystawionych przez prywatne lub "regionalne" armie.
Spod Zindżibaru od końca maja nie może się wydostać 25. brygada wojsk jemeńskich, która w trakcie walk z Al-Kaidą straciła kilkudziesięciu ludzi. Jednak po drugiej strony barykady też są ofiary. Zdaniem władz wśród zabitych bojowników jest Nasser al-Maradżi, wpływowy lokalny przywódca islamski.
Celowa gra na zwłokę?
Kontrola nad prowincją Abjan, która od końca maja jest w rękach zwolenników Al-Kaidy otwiera Jemenowi "okno na świat". Niedaleko bowiem znajduje się cieśnina Bab al-Mandab, którą dziennie transportuje się ok. 3 milionów baryłek ropy.
Jednak zdaniem jemeńskiej opozycji to sam rząd w Sanie dał ekstremistom "przyzwolenie" na zajęcie Zindżibaru. Eskalacja przemocy w regionie miałaby bowiem stanowić niezbity dowód na to, że kraj bez prezydenta Saleha popada w kompletny chaos.
Na jego opanowaniu najbardziej zależy Amerykanom i sąsiadującej Arabii Saudyjskiej, które obawiają się, że polityczna próżnia w kraju będzie sprzyjać rozwojowi terrorystycznej organizacji na Półwyspie Arabskim.
Niespokojnie w stolicy
W niedzielę na moment ofensywę przyćmiło państwowe święto; 33. rocznica wyboru Alego Saleha na głowę państwa. Z tej okazji władze zorganizowały w Sanie wiec poparcia dla przebywającego na uchodźstwie prezydenta. Przybyły tysiące ludzi oczekujących jego powrotu, ale i tak nie zostały przekrzyczane przez dziesiątki tysięcy tych, którzy nie chcą już go w ojczyźnie widzieć na oczy.
Do krwawych protestów doszło tymczasem w Al-Hudajdzie, porcie leżącym nad Morzem Czerwonym. Tam siły lojalne wobec Saleha otworzyły ogień do protestujących, raniąc - według lokalnych źródeł - około 50 osób.
Źródło: tvn24.pl, PAP