Rodrigo Duterte, populistyczny burmistrz Davao City, który według wstępnych danych wygrał poniedziałkowe wybory prezydenckie, uzyskując 38,6 proc. głosów po sprawdzeniu 90 proc. biuletynów, zapowiada zwołanie konstytuanty i "gruntowne zmiany w konstytucji".
Poinformował o tym we wtorek jego rzecznik, Peter Lawina. Zaznaczył, że Duterte jest świadom, iż zmiany w ustawie zasadniczej będą "wymagać szerokiego konsensusu społecznego i zgody parlamentu". Filipińczycy głosowali w poniedziałek w wyborach mających na celu wyłonienie następcy prezydenta Benigno Aquino. Według wstępnych danych wygrał je Rodrigo Duterte, który według niepełnych jeszcze danych miał uzyskać 5,84 mln głosów, tj. 38,6 proc.
Burmistrzowi Davao City udało się zdystansować rywali na tyle, że jego zwycięstwo jest właściwie przesądzone. W świetle filipińskiej ordynacji wyborczej do zwycięstwa wystarcza zwykła większość głosów. Manuel "Mar" Roxas, kandydat, wnuk niegdysiejszego prezydenta Filipin, miał uzyskać 23,12 proc. głosów, a senator Grace Poe – 21,76 proc. głosów. Wybory przebiegały w niespokojnej atmosferze. W atakach na lokale wyborcze zginęło co najmniej 15 osób.
Filipiński Trump
Duterte, który według przedwyborczych sondaży uznawany był za faworyta, ze względu na styl kampanii i niewyszukany język był porównywany do republikańskiego kandydata na prezydenta USA Donalda Trumpa. Wyborców przyciągnął obietnicami rozprawienia się z plagami nękającymi filipińskie społeczeństwo - przestępczością, korupcją i biedą. Zapowiedział fizyczną likwidację dziesiątków tysięcy kryminalistów. Mówiąc do ludzi zamieszanych w narkobiznes, w sobotę, ostatniego dnia kampanii w Manili, oświadczył: - Nie mam cierpliwości, nie ma żadnych kompromisów, albo wy zabijecie mnie, albo ja zabiję was, idioci. Za sprawą podobnych wypowiedzi 71-letni kandydat zyskał przydomek "Duterte Harry", na podobieństwo filmowego "Brudnego Harry'ego". Duterte zagroził także zamknięciem dwuizbowego Kongresu i utworzeniem rewolucyjnego rządu, jeśli deputowani będą blokować inicjatywy jego rządu. Zapowiedział, że w ciągu sześciu miesięcy rozprawi się z korupcją.
Postrach z Filipin
Deklaracje Duterte i jego popularność zaalarmowały filipiński establishment, który obawia się, że po wyborze na prezydenta zaprzepaści on postępy gospodarcze dokonane przez prezydenta Aquino. Sam Aquino nazwał go zagrożeniem dla demokracji i porównał do Adolfa Hitlera. Przed zagrożeniem dla rządów prawa w razie wygranej kontrowersyjnego burmistrza ostrzegali też jego oponenci w wyborach. Światowe agencje cytują słowa Duterte: "możecie zapomnieć o prawach człowieka, które stałyby ponad prawem" i przypominają, że zorganizował on w Davao City szwadrony śmierci, które zlikwidowały do tysiąca drobnych przestępców.
Duterte znany jest też z żartów na temat seksu i gwałtu oraz niedyplomatycznych wypowiedzi na temat Australii, USA czy Chin, czyli głównych graczy w regionie. Kandydat zapowiadał, że komunistyczni rebelianci mogą odegrać pewną rolę w jego rządzie, co wywołało zaniepokojenie członków sił zbrojnych. Powiedział, że będzie prowadził dialog z Chinami na temat sporów terytorialnych na Morzu Południowochińskim, ale jeśli nic z tego nie wyniknie, to popłynie na sztuczną wyspę zbudowaną ostatnio przez Chiny i umieści tam filipińską flagę. Mówił, że Chińczycy mogą go zastrzelić i zrobić z niego bohatera narodowego. Wszyscy przeciwnicy Duterte twierdzili, że jego wypowiedzi zagrażają rządom prawa i demokracji.
Filipińczycy wybierali w poniedziałkowych wyborach także wiceprezydenta, 300 deputowanych i ok. 18 tys. przedstawicieli władz lokalnych. W kraju liczącym ponad 102 mln ludności uprawnionych do głosowania jest 54 mln mieszkańców.
Autor: mtom / Źródło: PAP