Przez następne cztery lata najważniejszym mocarstwem świata będzie rządził demokrata. Barack Obama pokonał Johna McCaina we wszystkich kluczowych stanach i zostanie 44. prezydentem Stanów Zjednoczonych.
W kampanii wyborczej Obama stawiał na zmianę - chciał zmienić wszystko, z czym światu i Amerykanom kojarzy się osiem lat rządów George'a W. Busha. Amerykanie mu zaufali i dali czas, by zmiany przeprowadził.
A według demokraty i popierających do wyborców zmiany wymaga dyskryminujący system opieki zdrowotnej, niedostępny dla milionów Amerykanów; polityka imigracyjna Waszyngtonu; polityka zagraniczna USA.
Republikanin John McCain nie zdołał przekonać Amerykanów. Z pewnością główną przeszkodą na drodze do prezydentury republikanina stanął dotychczasowy gospodarz Białego Domu. Chociaż McCain na każdym kroku podkreślał, że w wielu kwestiach nie zgadzał się z dotychczasową administracją, większość wyborców uznała, że ma zbyt wiele wspólnego z rządami George'a W. Busha.
Chociaż dla konserwatystów nie było to istotne - McCain reprezentuje bowiem wartości, które są bliskie dziesiątkom milionów Amerykanów ich głosy nie wystarczyły. Określenie, które przylgnęło do McCaina - twardy człowiek na trudne czasy - nie wystarczyło. Demokrata okazał się bardziej atrakcyjny.
Jak głosowali Amerykanie?
Wybory prezydenckie, jak zawsze, były skomplikowane. Tak naprawdę nie są wyborami ogólnokrajowymi, ale 51 oddzielnymi głosowaniami stanowymi. Na poziomie stanowym wybierani są bowiem tzw. elektorzy, którzy dopiero w grudniu na kolegium elektorskim wybierają głowę państwa.
Wyborcy stanowi dają jedynie elektorom instrukcje, na kogo mają głosować w grudniu. Teoretycznie może się zdarzyć, że elektorzy nie posłuchają głosu Amerykanów i wybiorą kogoś innego niż wskazali mieszkańcy stanu. W praktyce jednak taka wolta jest w amerykańskiej demokracji nie do pomyślenia.
Amerykańskie wybory mają jeszcze jedną, nieznaną Europejczykom, właściwość. Prezydentem może zostać bowiem kandydat, który nie zyskał poparcia większości głosujących w skali ogólnokrajowej. Tak zresztą już się wydarzyło - w 2000 r. prezydentem został George W. Bush, mimo że w liczbach bezwzględnych zagłosowało na niego mniej obywateli niż na Ala Gore'a.
Jednak system delegatów stanowych spowodował, że zwycięzcą został republikanin. Bush wygrał bowiem w stanach, które delegują do kolegium elektorskiego więcej przedstawicieli. Dlatego tak ważna w każdej kampanii, również i obecnej, była batalia o głosy w wielkich stanach - Kalifornii, Teksasie, a szczególnie na Florydzie, gdzie w 2000 r. Bush przypieczętował swoje zwycięstwo.
Tym razem Florydę i Kalifornię wzięli demokraci, tak jak i inne dotychczas republikańskie stany: Wirginię, Nowy Meksyk, Ohio i Iowę.
Źródło zdjęcia głównego: TVN, EPA